Pierwsze tygodnie i miesiące związków zazwyczaj koncentrują się wokół dość przewidywalnych aktywności. Strasznie dużo się mówi, chce się wszystko robić razem, wszystko chce się sobie pokazać: ulubione piosenki, ukochane filmy i najśmieszniejsze klasyki YouTube’a. Początki polegają też na rozmowach o przeszłości i o tym, co było kiedyś, zanim się poznaliście. I niby można to wszystko opowiedzieć w wielkim skrócie, ale jakoś się nie chce niczego skracać i z jednej niewinnej historii wychodzi epopeja dziejów zwykłego człowieka.
Dzisiaj wszyscy wszystko później zaczynamy. Moja mama w moim wieku miała dwójkę dzieci, a ja byłam już w trzeciej klasie podstawówki. To życie z późniejszym zapłonem sprawia, że mamy szansę poznać więcej osób, przeżyć więcej rzeczy indywidualnie, bez myślenia o odpowiedzialności za drugą osobę, czy rodzinę. To życie sprawia, że zaliczamy różne szczyty i doły, odnosimy sukcesy i porażki, no i wiążemy się z różnymi ludźmi na różnych poziomach, a czas weryfikuje głębokość tych poziomów.
Każdy kolejny związek, romans, znajomość to kolejny koralik na sznurku, albo przedział na osi czasu, o którym możemy pamiętać, albo zapomnieć, ale faktem jest, że każdy z nich w jakiś sposób nas ukształtował. Jestem w stanie stwierdzić, że nawet najmniej ważna historia z przeszłości potrafi czasem stać się punktem zwrotnym, jeśli dobitnie pokaże, czego naprawdę, ale to naprawdę chcemy unikać.
Ostatnio podczas jakiegoś wieczoru we dwoje, spędzonego przy kuchennym stole, YouTubie i pysznej pigwówce, która rozgrzewała nas po spacerze w minusowej temperaturze, wpadliśmy na trochę durny pomysł i na ścianie pomalowanej farbą do tablic, zrobiliśmy dwie osie czasu: jego i moją. Na osi zaznaczyliśmy wszystkie nasze historie miłosne: miłości, zakochania, zauroczenia, uczucia platoniczne, romanse, jak i również rzeczy niepodpadające pod żadną kategorię (ha, ha, ha).
Możecie się śmiać, ale było to naprawdę terapeutyczne zadanie. Po pierwsze, po raz pierwszy zobaczyłam na oczy swoją przeszłość i historię. Po drugie, mogłam sobie ją rozpisać w czasie i zrozumiałam, dlaczego pewne relacje w ogóle miały miejsce. Zdumiało mnie, jak wiele rzeczy może z siebie wynikać i jak pozornie niezwiązane ze sobą sprawy, mają głęboki sens, gdy je ze sobą zestawimy. Po trzecie, problem nazwany po imieniu, przestaje być taki straszny. Mogłam sobie związki z przeszłości posegregować, powkładać do odpowiednich przegródek, przemyśleć, opowiedzieć, podsumować. O dziwo, praktycznie po każdym związku raczej mam pozytywne wspomnienia, choć czasem są one gorzkie (ale to one chyba też najlepiej uczą). To, co po czwarte, dotarło do mnie kilka dni później.
Mój pierwszy poważny chłopak, był trudnym chłopakiem. Szczególnie dla moich rodziców. Olewał szkołę, miał bardzo luźne podejście do obowiązków i życia, ale przede wszystkim, był dość mocno wkręcony w narkotyki. Mój nastoletni rozkochany umysł kompletnie wypierał ten fakt, a do tego większość ludzi dookoła zaczynała eksperymentować, więc nie wydawało mi się to takie straszne. Przed szesnastymi urodzinami zamówiłam dla siebie amfetaminę, żeby łączyło nas coś więcej. Nie zdążyłam jej kupić (na całe szczęście), ale nie to jest ważne w tej historii.
Rok później zakochałam się już zdrowo. To znaczy ze wzajemnością, na kilka lat. Nie musiałam brać narkotyków, nie musiałam robić niczego złego, chłopak pomagał mi w matematyce, rodzice raczej go lubili. Chłopak był śpiewakiem, więc żeby łączyło nas coś więcej, zapisałam się na śpiew operowy do szkoły muzycznej.
Kolejny chłopak, z którym się spotykałam, uwielbiał klimaty emo, więc jedną z pierwszych wypłat na drugim roku studiów przeznaczyłam na zakupy w H&M, gdzie zaopatrzyłam się w czarne kabaretki, ciuszki w gwiazdki i łezki i zaczęłam się mocniej malować. Żeby łączyło nas coś więcej.
Rozumiecie, wzór zachowania: spotykam się z kimś -> ten ktoś ma jakieś zainteresowania i upodobania -> czuję się w obowiązku te zainteresowania podzielać, a upodobania uosabiać.
Zdarzyło mi się:
- zapozować w – grzecznej, bo w grzecznej, ale wciąż – sesji zdjęciowej w rękawiczkach i pończochach z lateksu (uwaga: te lateksowe rzeczy to pułapka!),
- poniszczyć ubrania odcinając z nich wszystkie guziki, bo ktoś nie znosił ich widoku,
- jeść sam nabiał (za którym nie przepadam), bo ktoś budował masę,
- zamknąć i zniszczyć bardzo fajnego i ważnego dla mnie bloga, bo ktoś nie lubił „prywatnych wyrzygów w internecie”,
- zapuszczać zniszczone włosy, które wypadały garściami.
Wszystko w imię jakiegoś złudnego poczucia wspólnoty i realizowania czyichś oczekiwań.
Przyznam Wam szczerze: panicznie boję (bałam?) się kłótni w związkach i dopiero gapienie się któryś dzień na tę namalowaną kredą oś czasu uzmysłowiło mi dlaczego.
Wybaczcie mi coelhizm, ale jest on dziś potrzebny: jeśli w związku udaje się kogoś innego, to nie jest się sobą. Jeśli nie jest się sobą, to jest się jakimś wirtualnym, nietrwałym i niestałym tworem, który potwornie łatwo zniszczyć. Jeśli jest się tak podatną na zniszczenia konstrukcją, to trzeba robić wszystko, by nie doszło do sytuacji, w której możemy oberwać i doznać uszkodzeń, bo jeśli się ich trochę nazbiera, doprowadzą do katastrofy.
Udawanie kogoś, kim się nie jest, tylko po to, żeby kogoś nie rozczarować, nie zawieść jego oczekiwań, to droga donikąd. Wydaje nam się, że musimy spełnić czyjeś oczekiwania, a często się okazuje, że tak naprawdę ich nie ma; jest tylko brak naszej asertywności.
I nagle mnie oświeciło.
Wiecie, jaka moim zdaniem jest najszczersza forma asertywności? To akceptacja.
Mam to szczęście, że poznałam wspaniałego człowieka. Ale ten człowiek, oprócz tego, że jest dla mnie dobry, fascynuje mnie, akceptuje, kocha i o mnie dba, ma jeszcze swoje zajawki, które w dużej mierze podzielam. Ale są też takie, które zwyczajnie nie są z mojej bajki.
No i ostatnio zdarzył się ten dzień, kiedy nauczona latami kameleonowania, zgodziłam się pójść (a kiedy jestem w Warszawie wszędzie chodzimy razem) na dość pokręcony festiwal. Nie moja muzyka, nie mój klimat, artyści, których nie znam – no, ale w imię poznawania się i swoich zajawek, pomyślałam, że jakoś mi ten przeraźliwie długi wieczór zleci.
Kilka godzin przed rozpoczęciem koncertów, w rozmowie telefonicznej pod tytułem To o 18 ja przyjadę do domu, wyjdę z psem i pojedziemy razem na koncert, okazało się, że jeśli na imprezę przyjdzie się w garnku na głowie, otrzyma się zniżkę na piwo. I wtedy w mojej głowie rozległ się trzask zniszczonej płyty w adapterze.
Ja i garnek na głowie?!
No i teraz jak tu powiedzieć, że jednak nie chcę tam iść, że po prostu naprawdę czuję, że nie jest to miejsce dla mnie? Wystawić go na kilka godzin przed koncertami? A co, jeśli pomyśli, że go oceniam i wyśmiewam? Że go nie szanuję? Może jednak pójść i spróbować się dobrze bawić?
Męczyłam się z decyzją kilkadziesiąt minut, kręcąc się po stołecznym Carrefourze z pustym koszykiem. W końcu chwyciłam za telefon, zadzwoniłam i powiedziałam:
-Słuchaj… Ja chyba nie chcę tam iść. Ja sobie po prostu zostanę w domu.
-Nie ma sprawy!
I co, i to wszystko? Tak: o, po prostu mogę sobie nie iść i mieć swój własny zasrany plan posiedzenia w domu i napisania tekstu na bloga, albo pogrania w Candy Crush? Albo po prostu plan na robienie czegoś innego? No, okazuje się, że mogę.
-Dla mnie najważniejsze jest, żebyś mówiła, czy masz na coś ochotę, czy nie.
Wyszłam z Carrefoura, poszłam sobie wieczorową zimową Warszawą na spacer, spotkałam się z koleżanką na późny obiad, potem autobusem wróciłam do domu, wyszłam z psem, popisałam, pooglądałam filmy i seriale i wzięłam kąpiel. Po wyjściu z wanny poszłam do pokoju, gdzie wciąż widniały osie czasu i je zmazałam.
Chłopiec wrócił niewiele po północy do domu. Szczęśliwy, uchachany, cały, zdrowy, wciąż zakochany i akceptujący.
A w garnku, którego jednak ze sobą nie zabrał (a nawet, gdyby zabrał, to i tak nie miałoby to dla mnie znaczenia), na drugi dzień zrobiłam nam zupę.