Skip to content

Kiedy to czytacie, mija druga doba odkąd kilka milionów Polaków zobaczyło, jak oddaje się swoją szansę na pół miliona złotych. Z tymi pieniędzmi to też tak nie do końca, bo chyba swoje pierwsze własne mieszkanie urządzone według swoich zachcianek to coś, czego nie da się wycenić, nawet operując milionami. Dzisiaj znowu o telewizji, bo mowa o jedynym programie w telewizji, który śledzę na bieżąco.

Dla tych, którzy nie mają w domu telewizora, nie oglądają telewizji w ogóle, lub po prostu nie wiedzą o co chodzi w programie, o którym mówię, pokrótce opowiem. Show nazywa się Bitwa o dom i polega na urządzaniu wnętrz. W pierwszym odcinku uczestnicy dostają po mieszkaniu, które z tygodnia na tydzień muszą urządzać, robiąc każdego tygonia dane wnętrze. Można w nim wygrać swoje własne piękne mieszkanie pod Warszawą, o ile przez kilka tygodni się z niego nie odpadnie, a odpaść można raz w tygodniu, kiedy jury uzna, że dana rodzina (bo zazwyczaj w programie są rodziny) zrobiła najsłabszy aranż.

Long story short – show jak show, w każdym są faworyci i osoby w tyle. W czołówce była para, do której od samego początku nie dało się przypiąć żadnej łatki: ani wkurzający, ani spokojni, ani starsi, ani młodzi, ani irytujący, ani normalni, ani dziwaczni. Ludzie pod każdym względem wyjątkowi, inni, nieszablonowi.

Chyba oboje pod czterdziestkę – on, taki typ byka: długie włosy, podgolone boki, luzackie ciuchy, a ona drobna, ładna, zgrabna blondynka o szeroko otwartych oczach i energii konia zaprzęgowego. Mają córkę, już taką wyrośniętą, chyba pod dwudziestkę. On nie wiem czym się zajmuje w życiu, w każdym razie ona jest stewardessą. W tzw. realu mieszkają w domu matki – mieszkanie duże, kompletnie nie w moim stylu, ale zapierało mi dech w piersiach. Masa, po prostu masa bibelotów, pierdół, ozdób, włącznie ze ścianą upchaną pluszowymi miśkami, a mimo to, nic nie wyglądało kiczowato. Gdyby tylko rzeczy mogły mówić, każdy centymetr tego mieszkania miałby pewnie do opowiedzenia jakąś pokręconą historię.

No, taki typ ludzi, których w meblościankę, zestaw wypoczynkowy oraz zastawę kuchenną na 12 osób byście nigdy, przenigdy nie wepchnęli.

Wiem, co przeciętnego widza telewizji mogło w nich wkurzać. Po pierwsze właśnie ten bunt, a po drugie konsekwencja w tym buncie. Mieć po czterdzieści lat i mieć odwagę zachować w sobie zakochanych nastolatków? Mieć w domu kamery i potrafić się pokłócić, zgiąć kark, ustąpić i się pogodzić i to nie w stylu Michała Wiśniewskiego, tylko w taki naprawdę piękny, intymny (ok, jak na warunki TV) i wrażliwy sposób?

Nie wiem na ile śledzicie ten program i zapowiedzi do niego, w każdym razie przedwczoraj, podczas kolejnej eliminacji uczestników, para, o której mówię, była bezpieczna i szła grać dalej o pierwsze w życiu własne mieszkanie. Odpadł ktoś inny, samotny ojciec z dwiema córkami (któremu też kibicuję od początku, bo jest w tym człowieku jakaś bezdenna dobroć i pokora). Chrzanić już, czy decyzja była właściwa, czy nie – wszystkim uczestnikom z obecnego składu to mieszkanie się należy. Jednym dlatego, że nie mają gdzie mieszkać, albo mieszkają w warunkach beznadziejnych, a innym dlatego, że chcą być na swoim i są po prostu piekielnie dobrzy w urządzaniu wnętrz. Ojciec, który odpadł znajduje się w pierwszej kategorii, natomiast opisywana para raczej w tej drugiej.

Ojciec pokornie oddał klucze (to taki odpowiednik fartucha w tym show) jury, zagryzł zęby. Światła w studiu zgasły, wszyscy uczestnicy się poprzytulali, pożegnali, kamery za nimi polazły, a moja ukochana para gdzieś się wymknęła.

Myślisz sobie: zrobili kolejne super wnętrze, przeżyli stres, poszli na fajkę, bo im przykro patrzeć, jak ktoś odchodzi. I nagle słyszysz ich rozmowę:

– Zróbmy to, naprawdę.

– To nas teraz powieszą za jajka…

– No i chuj z tym. Zróbmy coś szalonego.

– Zróbmy.

A potem widzisz, jak idą po tego odstrzelonego ojca i oddają mu swoje klucze.

Wierzcie mi lub nie, ale nawet teraz, kiedy o tym piszę, zaczyna mnie kręcić w nosie i nie wiem co najbardziej mnie w tym wszystkim wzrusza.

No bo spróbujcie postawić się w ich sytuacji. Walczycie o mieszkanie dla siebie, jesteście w tym dobrzy, idzie wam świetnie, zbieracie pochwały, świetnie się przy tym bawicie, zżywacie się z tym miejscem, być może już nawet macie w myślach jakieś plany i nagle decydujecie się, absolutnie dobrowolnie, z tego zrezygnować, żeby ktoś inny być mógł powalczyć o swoje marzenia. Nie ktoś umierający na raka, nie ktoś biedny, ale ktoś w innej sytuacji życiowej, na pewno ktoś, kto bardziej tego mieszkania potrzebuje, ale hello, spokojnie by bez niego przeżył, a my prawdopodobnie zostalibyśmy w tych podwarszawskich luksusach.

W ciągu kilkunastu, może kilkudziesięciu minut (choć myślę, że oni zastanawiali się co najwyżej kilka), decydujesz, że twoje marzenia nie są tak ważne, jak to, żeby trójce obcych ludzi było w życiu łatwiej. W ciągu kilkudziesięciu sekund decydujesz, że ten los, którym prawdopodobnie wygrasz coś wielkiego, powinien być w dłoniach kogoś innego, a do tego wszystkiego, po policzkach płyną ci łzy szczęścia, a na twarzy masz ogromny uśmiech.

Zrobilibyście coś takiego? Nawet wiedząc jaką radość mogłoby wam sprawić dawanie, bylibyście w stanie oddać coś naprawdę swojego, nawet taką pierdołę, jak wasz własny telefon, ulubiony kubek przywieziony z wycieczki, kilkaset złotych, zegarek z Allegro za paręnaście złotych, który akurat wyjątkowo lubicie?

Pewnie nie.

Pisząc to, na ręce mam właśnie taki zegarek, który mogłam kiedyś dać przypadkowo poznanej dziewczynie, bo akurat bardzo jej się spodobał. Mam takich rzeczy pewnie z kilkadziesiąt, o ile nie kilkaset, ale nie mam jednej rzeczy – takiej wolności ducha, jak para tych ludzi z programu. Ba, wydaje mi się, że mentalnie jestem od nich starsza o 30 lat, bo oni żyją tym, co w życiu jest najpiękniejsze – dobrymi chwilami, miłością, marzeniami, dobrymi ludźmi – i mają na to odwagę, bo jak mogliśmy zobaczyć, ta odwaga nieraz sporo kosztuje i może mieć nawet przełożenie na konkretne “straty”.

Ja wiem, że to telewizja, że program, że kamery i oglądalność, ale to zawsze ogromna radość, gdy można zobaczyć w tej całej sieczce tak szlachetne gesty. Takie czyste Random Acts of Kindness.

O tym dość niezwykłym, jak na dzisiejsze czasy trendzie, pisał ostatnio mój kolega Adam Przeździęk, który poświęcił mu trochę więcej czasu i stworzył bardzo inspirującą prezentację (niech nie zrazi Was to słowo), którą niniejszym się dzielę.

Myślę, że to właśnie tędy droga. Ok, pewnie nikt z nas nie ma miliona złotych, który już teraz, zaraz odda komuś innemu, ale możemy jutro dołożyć do biletu komuś, kto nie ma drobnych, ustąpić komuś miejsca w autobusie tak po prostu, uśmiechnąć się do kogoś, przepuścić kogoś w kolejce lub poświęcić komuś kilka minut. I myślę, że jeśli telewizja jeszcze czasem czegoś uczy, to właśnie dzięki takim ludziom jak pan Tomasz i pani Eliza, a ja osobiście czuję, że nie mogę zmarnować takiej lekcji.

No już, zbierajmy wreszcie tyłki i…

image