Osiem lat temu o tej porze mieszkałam w Krakowie, na oddalonym od centrum Prokocimiu. Mieszkałam wówczas z moją przyjaciółką i jej chłopakiem, a dziś mężem. Wszyscy byliśmy studentami, ale mieszkaliśmy na osiedlu domków jednorodzinnych, w malutkim bloczku, otoczeni innymi rodzinami, a najszybszym sposobem, by dostać się do tętniącego studenckim życiem centrum, było przejście przez potoczek po ułożonych chałupniczo deskach i wdrapanie się po nasypie na peron podmiejskiego pociągu.
Miałam wtedy w pokoju czerwone ściany, przywiezione z Zabrza meble z dzieciństwa (ukochane, sosnowe) i sofę beddinge, której prawie nigdy nie rozkładałam, bo lubię spać w ciasnych pozycjach. Miałam wtedy też cholernie drogie jak na moją studencką kieszeń, porządne bezprzewodowe słuchawki, w których chodziłam całymi dniami, a odkładałam tylko wtedy, gdy gdzieś wychodziłam (co zdarzało się nieczęściej, niż dwa razy w tygodniu), albo gdy się rozładowały.
Przełom stycznia i lutego 2009 był dla mnie specyficznym okresem w życiu, spędzonym głównie na plecach, na wspomnianej wcześniej szwedzkiej kanapie. Pracowałam z domu, pisałam blog (inny, niż ten), obrabiałam zdjęcia w photoshopie i cały czas siedziałam w słuchawkach.
Miałam pomylony dzień z nocą, a sen porwany na kilka części. Być może dlatego, że cały czas słuchałam muzyki. A więc śniłam do Bon Iver i sny były przyjemne. Gdy śniłam do Antony and The Johnsons, zdarzały się sny miłosne, ale i bardzo smutne. Koszmary miałam, gdy moja playlista na Winampie przekroczyła zakładany limit snu i wjechała na Aphex Twin. Załapałam się też wtedy na najgorsze (dotychczas) doświadczenie neurologiczne, jakim jest porażenie przysenne. Coś strasznego.
No, ale miałam moje słuchawki, bez których nie wyobrażałam sobie życia. I muzykę, którą mój laptop ssał z obfitych płatnych serwerów typu RapidShare (autorka w tym momencie wzdycha: "To dopiero jest znak czasów!"). Nie sądziłam, że to kiedykolwiek się zmieni. Zawsze będę ja i ta muzyka, i te moje słuchawki.
Ale Czytelniku drogi, czytasz to i czytasz, i pewne nie wiesz do czego zmierzam. A zmierzam do tego, że trzy lata później, gdy moje wspaniałe słuchawki z tamtego okresu zdążyły się już zepsuć, a ja mieszkałam już w innym mieszkaniu, zainstalowałam Instagram. Było to dla mnie przełomowe doświadczenie, bo miałam wtedy pierwszy w życiu smartfon, a na nim aplikację, w której mogłam robić tyle zdjęć, ile mi się podobało, a do tego absolutnie nie potrzebowałam photoshopa, żeby wyglądały cudownie.
Wszędzie, gdzie się na chwilę zatrzymałam, robiłam zdjęcia, a z każdym dniem czułam się o kilka megabajtów bardziej altermatywna. No bo zdjęcia bywały też alternatywne i "brudne", a ja dotychczas wszystko lubiłam ładne i śliczne. Do tego, kompletnie przewartościował mi się świat i wszystkie zdjęcia, które nie były przycięte do kwadratu, wydawały mi się kiczowate, brzydkie i beznadziejne.
Kwadrat to nowa era. Nowe czasy. Nowy świat. Myślałam, że to tak, jak z internetem: że nie ma już odwrotu. Teraz spoko zdjęcia będą tylko kwadratowe.
Co najmniej dwa razy w życiu byłam przekonana, że świat będzie dokładnie taki, jak sobie wyobraziłam. Raz, że będę dożywotnio ściągać muzykę z RapidShare i spać w bezprzewodowych słuchawkach, a drugi wtedy, gdy myślałam, że już nikt nie będzie robił prostokątnych zdjęć bez kiepskich brudnych filtrów.
Drogi Czytelniku, zbliżamy się do pointy. Zakładam, że i w Twoim życiu są takie silne przekonania. Na przykład, że za dwadzieścia lat będziesz z wnukami oglądać 74. edycję "Tańca z Gwiazdami", albo, że już zawsze będziesz w tej beznadziejnej pracy, w której jesteś teraz. Albo, że nie zjesz nigdy nic pyszniejszego, niż "Uśmiech Boryny" z Telepizzy.
Co najmniej dwa razy w życiu, podstawy mojego świata się zmieniły. Instagram wprowadził inne formaty, niż kwadrat, RapidShare przestał istnieć, a ja po dwóch zapaleniach uszu doszłam do wniosku, że spanie w słuchawkach nie jest wcale takie wygodne.
Co najmniej dwa razy w życiu nie miałam racji. I wyszło mi to na dobre.
Głowa do góry!