Skip to content

pieprze_to_zamykam_blog_1

Pojawiłam się tu trzeciego października 2012 roku. Miałam wtedy inny plan, ale i inne życie. Czytając wówczas jeden jedyny blog, a był to blog Radomskiej, pomyślałam sobie, że chciałabym tak, jak ona. Być szczera, mieć swój styl i dostać nagrodę. Dwa i pół roku później tak się stało, ale też coraz częściej w głowie pojawia mi się jedna myśl: Pieprzę to, zamykam blog. I cześć.

Wierząc statystykom, co miesiąc zbiera się tutaj około 21 tysięcy osób. Dla mnie to dużo, bo początki, które trwały długo, pokazywały mi, że czytają mnie znajomi i krewni królika. Nie przywiązywałam w ogóle wagi do liczb, dopóki nie zaczęłam rozmawiać z kolegą, który także prowadził blog i był skupiony na statystykach o wiele bardziej niż ja. Kiedy idąc za radami wielkich blogerów, zaczęłam myśleć o pisaniu codziennie i „budowaniu społeczności wokół bloga”, czułam, że stoję przed sporym wyzwaniem, ale i szansą na upragnioną regularność i systematyczność życiową.

Niestety, szybko okazało się, że nie potrafię codziennie pisać rzeczy, z których później jestem zadowolona. Dało się to zresztą odczuć i w komentarzach (a raczej ich braku), a także w tym, że odeszła mi cała radość z pisania treści, które byłyby ważne i dla mnie, i dla Was. Nie mówiąc już o tym, że gdy moje statystyki zaczęły wyglądać marnie na tle mojego krócej blogującego kolegi, po prostu czułam się tak, jakbym zawaliła szereg testów i egzaminów, na których mi zależało.

Wróciłam więc do siebie i do tego, co potrafiłam robić najlepiej. Znów pisałam z żołądka, z serca i – na szczęście – z poczuciem humoru. Pomyślałam sobie wtedy, że nie zależy mi przecież tak naprawdę na jakimś internetowym celebryctwie, tylko na tym, żeby to, co piszę i staram się przekazywać, było dobre, szczere, prawdziwe i dawało czytelnikom wsparcie, a przede wszystkim, poczucie, że ze swoimi obawami, problemami i smutkami nie są sami na tym świecie.

Przyszedł luty i marzec, a ja, w ciągu miesiąca, z prawie nikomu nieznanej dziewczyny ze Śląska (swoją drogą, to zabawne, że większość ludzi myśli, że jestem z Krakowa), stałam się blogerką roku. Okej, na zwycięstwo pewnie pracowałam zdecydowanie dłużej, niż przez czas trwania konkursu, ale przeskok był niesamowity. Szczególnie dlatego, że zwyczajnie, nie uważałam siebie za blogerkę, ale za autorkę bloga.

W tygodniu, w którym ważyły się moje blogerskie losy, zmieniło się wszystko. Straciłam pracę i z duszą na ramieniu jechałam na galę, podczas której myślałam właściwie tylko o tym, że jutro trzeba wracać do domu i szukać pracy. To jutro trwało kilka dni i smakowało hotelowymi śniadaniami, telewizją, wywiadami, radiem, ale przede wszystkim, wspaniałymi ludźmi, których miałam okazję poznać. Byłam oszołomiona.

Ten szok i haj, w którym trwałam, nie wynikał z zachłyśnięcia się wygraną i sukcesem, bo, wbrew pozorom, sukces wcale nie jest taki łatwy do przyjęcia, ale z tego, że zostałam nagrodzona za bycie sobą. Z tym caaałym wachlarzem wad, problemów, lęków, schizów, kompleksów i smutków, a także przykrych historii, które ludzie zazwyczaj komentują słowami: Jezu, dziewczyno, gdzie ty spotykasz tych ludzi? Odpowiedź zawsze była jedna: W internecie.

Wygrana w konkursie Blog Roku, pozwoliła mi przede wszystkim i paradoksalnie, wyjść z internetu. Po latach życia w schemacie praca-dom-praca, oddech i przestrzeń, jaką dała mi wolność od etatu, były po prostu NIESAMOWITE. Tak bardzo zaczęłam doceniać najmniejsze szczegóły z życia, które potrafiły dawać mi olbrzymią radość i spełnienie. Oczywiście, przejmowałam się wciąż tym, skąd będę mieć pieniądze na życie, ale w głowie odblokowała mi się jakaś klapka odpowiedzialna za pole widzenia. Zyskałam o wiele szerszą perspektywę.

W dwa miesiące, z rasowej, niepewnej siebie ofiary losu, stałam się kimś, z kim ktoś inny (a tych ktosiów było naprawdę sporo) chce porozmawiać, spotkać się, zapytać, przedstawić. Od tamtego czasu miałam jedno spotkanie autorskie na Uniwersytecie Rzeszowskim, panel dyskusyjny na Uniwersytecie Wrocławskim, brałam udział w bardzo ważnym panelu dyskusyjnym o stalkingu, byłam na dwóch konferencjach, w tym na jednej z nich jako prelegentka. Zostałam zaproszona na festiwal niezwykłych ludzi, czyli Slot Art Festival, by dzielić się swoją wiedzą i doświadczeniami z innymi. Kilka dni temu, prowadziłam warsztaty z pisania i wydaje mi się, że o ile nie pomogłam, to być może rozjaśniłam pewne wątpliwości, jakie kłębiły się w głowach osób, które na nie przyszły. Wiem, że w tym roku będę jeszcze na dwóch konferencjach. Jestem w trakcie realizowania pierwszego stworzonego przez siebie projektu Krótkiego poradnika odpowiedzialnego seksu, a także rozważam powrót na psychologię, żeby zwiększyć swoje kompetencje w kwestiach poruszanych na blogu.

Wszystko brzmi, jak klasyczne świadectwo sukcesu, a ja, pisząc je, czuję się jak Mateusz Grzesiak, który z Copacabany opowiada o tym, jak jego życie jest zbliżone do tego twojego w Radomiu. Ewentualnie, jak główny bohater Witajcie w życiu, który mówi o tym, jak zostać diamentem w Amway’u.

A powiem Wam, że z tym niewątpliwym i bardzo cieszącym mnie, sukcesem, przyszło też mnóstwo wątpliwości, które paradoksalnie wynikają właśnie z tego, że sprzed biurka, przeniosłam się między ludzi. W tym i na konferencje dla blogerów.

Nie zrozumcie mnie źle: takie konferencje są naprawdę dobre i potrafią wiele wnieść, szczególnie ze względu na to, że można po prostu poznać niezwykłych ludzi, których zazwyczaj tylko ogląda się przez szybkę monitora, albo zna się ze słyszenia. Jednak podczas takich wydarzeń często operuje się słownictwem, które mnie osobiście, od blogowania odstrasza.

Wyobraźcie sobie romantyczną sytuację, w której spragnieni bliskości, czułości i rozbudzeni w namiętności, trafiacie z ukochaną osobą do sypialni, w której słyszycie, że zaraz, w wyniku pobudzenia seksualnego, a co za tym idzie, erekcji członka oraz łechtaczki, dojdzie do penetracji żeńskich narządów rozrodczych za pomocą penisa, w wyniku czego… i tak dalej, i tak dalej.

Blog to firma, marka, biznes. Jak zarobić, jak dać się zauważyć, jak robić wszystko bardziej, głośniej, szerzej, lepiej. Jak optymalizować, skracać, upraszczać, przyśpieszać. Jak poprawić statystyki, jak zmniejszać współczynnik odrzuceń, a jak wydłużać czas przebywania na stronie. Bo przecież to się liczy dla potencjalnego reklamodawcy.

I ja wiem, że taka wiedza się przydaje, że ona nawet może faktycznie sprawić, że spragnieni konkretnych treści odbiorcy, trafią do poszukiwanego przez siebie miejsca w sieci. Jednak nie ukrywam, że zazwyczaj mnie to po prostu przytłacza, o ile nie przerasta.

Dzisiaj przeczytałam cały ebook Joanny Glogazy i Marty Klimowicz pt. Zawód: bloger. Jak zarabiać na blogu i odnieść sukces i jestem rozdarta. Książka jest naprawdę tak pożywna, że jestem pewna, że spragnieni wiedzy, wyjdziecie nawet z poczuciem dobrego przesytu. Bez nadmuchanego ego, bez wszystkich imperatywów „musisz”, „nie możesz”, „jeśli nie tak, to już zwijaj manatki”. Ta książka uświadomiła mi jednak, jak bardzo jestem w tyle. Że wiedząc, co to SEO, nie korzystam z niego za bardzo, że nie szukam różnych możliwości zarobku na swoim czytanym przecież regularnie, blogu. Że niby jestem systematyczna, bo piszę minimum cztery razy w miesiącu, co daje jeden wpis na tydzień, ale nie mam regularności, bo wpisy pojawiają się w różnych dniach tygodnia i o naprawdę różnych porach. Wiem jednak to, kim są osoby po drugiej stronie monitora, czyli WY.

Wydaje mi się, że relację mamy dobrą i że się lubimy. Mam do Was, nie znając Was przecież wcale, olbrzymie zaufanie, którego jeszcze nigdy nie zawiedliście, bo krotkiporadnik.pl to blog bez hejtu. Wiem, że i Wy macie zaufanie do mnie, a świadczą o tym nie tylko liczby mówiące o tym, że tutaj jesteście, ale przede wszystkim, komentarze, maile i wiadomości, których dostaję od Was coraz więcej.

Pamiętam, jak przy akcji Stop samobójstwom, Karol Paciorek na swoim Snapchacie mówił o tym, ile dostał maili i wiadomości od swoich czytelników oraz o tym, że były one gatunkowo ciężkie i przytłaczające. Pamiętam, że wtedy miałam w głowie: No i co? To przecież normalka! No właśnie, normalka.

Ta normalka, to moja blogowa codzienność, na którą zapracowałam dzieląc się z Wami swoim życiem i przemyśleniami, a także życiowymi przełomami, których udało mi się dokonać. To zaufanie, którym mnie darzycie, jest czymś, czego nie zamieniłabym na nic innego. Mam tu na myśli na przykład jakieś sto tysięcy fanów, czytelników, kontrakt, cokolwiek. Cieszę się z każdego maila, jaki od Was dostaję i (co być może Was zdziwi), większość z nich to historie z życia, problemy i dramaty, którymi chcecie się ze mną podzielić, jak z przyjaciółką, kimś bliskim, lub po prostu z kimś, kto Was zrozumie. Jest jednak też tak, że każdy taki mail pozostawia we mnie jakiś ślad, a im cięższy gatunkowo list, tym ten ślad się dłużej utrzymuje.

I tak ostatnio, będąc na konferencji, na której właśnie doznałam kolejnego takiego przytłoczenia, dostałam dwa, czy trzy maile, które dosłownie poskładały mnie jak siodełko rybackie. I tak sobie wtedy pomyślałam, czy ja w ogóle mam na to siłę? Przecież samej ledwie co, udało mi się w miarę poskładać do kupy, przede mną jeszcze pewnie całkiem długa droga do celu, a tutaj tyle historii, które nie mogą pozostać bez odpowiedzi, porady i wsparcia. Czy ja w ogóle mogę Wam cokolwiek radzić, mówić, pocieszać? Może po prostu powinnam powiedzieć sobie: Pieprzę to, zamykam blog! i pójść dalej?

Po kilku dniach poszłam z tymi pytaniami do Pani K.: A co jeśli mi się polepszy już tak na zawsze i będę wolna od tych wszystkich rzeczy, które mnie ograniczają i z którymi walczę? Co jeśli będę po prostu szczęśliwa i nie będę mieć o czym pisać? A nawet jeśli będę mieć o czym pisać, to nikt mnie nie będzie czytał, bo u mnie przecież „najlepiej” niosą się treści trudne, smutne i poważne?

Nie wdając się w szczegóły naszej rozmowy, zrozumiałam kilka rzeczy, o których, jako osoba, która poważnie traktuje naszą relację, powinnam Wam powiedzieć.

Przede wszystkim, chcę Wam powiedzieć, że nie chcę przestać pisać i nadal chcę dzielić się z Wami tym wszystkim, czym dzieliłam się do tej pory. Nadal chcę, żebyście traktowali mnie jak swojego człowieka, albo przynajmniej reprezentantkę podobnych problemów, wartości i obaw. Jestem w stanie udźwignąć pewnie i dwa razy tyle maili o lekkości ołowiu i nadal na każdy odpiszę, choć na niektóre maile potrzebuję czasem i kilkunastu dni. Chcę Wam jednak powiedzieć, że czasem czuję, że zacisnęłam na sobie pętlę, a pętla ta składa się z tych ciężkich i ważnych tematów, o których piszę, a które Wy tak chętnie czytacie. Nie chcę się tak czuć, tym bardziej, że oprócz tego, że jestem bardzo wrażliwą i jeszcze dość emocjonalnie rozedrganą osobą, która wciąż walczy o to, by się polubić tak na dobre i na zawsze, to jestem też prostą, zwykłą i naprawdę wesołą dziewczyną, która niejednokrotnie ma tak wielką ochotę napisać coś o kiepskiej randce, śmiesznej scenie w serialu, zacytować zabawny (moim zdaniem) dialog, ale nie robi tego dlatego, że dostanie po łapach hasłami, że stać ją na więcej, że kiedyś pisała lepiej i że do tego bloga „coś takiego” nie pasuje.

Moje życie, oprócz tego, że jest walką o siebie i pracą nad sobą samą, jest także złożone z mnóstwa śmiesznych i głupkowatych wręcz rzeczy. Na imprezach bywam duszą towarzystwa, komponuję żenująco śmieszne piosenki, które potem wysyłam znajomym, zdarza mi się plotkować o gwiazdach i oglądać telewizyjną szmirę, nad którą potem mam ochotę się godzinami pastwić. Potrafię w nocy iść po piwo i otworzyć je zębami (potwierdzą inni – uwaga – blogerzy), a także nakręcić 5 minutowego snapa, na którym opowiadam o tym, że mama chowa mi kawę tak, że nie potrafię jej dosięgnąć. I jest to śmieszne. Robię sobie zdjęcia, na których celowo wyglądam jak Jabba the Hutt i wysyłam na dzień dobry mojej siostrze. Lubię małe życiowe przyjemności, cieszę się z takich drobnostek, jak trzydziestominutowy spacer po deszczowej Gdyni, bo przecież jest tam Zatoka, a zatoka to już prawie morze!

Mówię o tym, bo chcę się dzielić z Wami także tymi rzeczami. Co więcej – myślę także, że właśnie te treści, które są mniej zanurzone w trudnych sprawach, albo nimi nie są, mogą dać poszukującym ukojenia, pewność, że z naprawdę kiepskiego stanu psychiczno-życiowego, można wyjść na prostą i można zacząć się naprawdę cieszyć życiem. I że zmiana to proces, a nie cudowne pstryknięcie palcami i cud, który spotyka szczęściarzy losu.

Ostatnio usłyszałam z ust nowo poznanej znajomej (też blogerki), że po konkursie spadła mi forma, i że wydawało się, że się skończyłam. Pamiętam ten czas i wiem, jak wielką trudność po niewątpliwym sukcesie Krótkiego poradnika jak ogarnąć życie sprawiało mi pisanie. No, bo co powiedzieć? O czym napisać? Pisałam więc wtedy o jakichś lekkich rzeczach, bo w środku wciąż huczała mi mieszanka radości, lęku, dumy, satysfakcji i obawy o to, co dalej.

Piszę Wam o tym wszystkim, bo lipiec, mimo, że był niesamowicie owocnym i najbardziej intensywnym miesiącem dla mnie, jako dla autorki tego bloga (aka. blogerki), to uzmysłowił mi, jak bardzo w pewnych kwestiach odstaję, albo to, że jednak wciąż idę inną drogą. Może mniej profesjonalną, ale swoją, co z jednej strony mnie uspokaja, a z drugiej napawa lękiem, że zmarnuję potencjał i szansę na to, by to miejsce mogło się bardziej rozwinąć i stać się czymś więcej, niż tylko blogiem osobistym.

Chcę czasem pisać o rzeczach mniej trudnych – niech będą to czasem i popowe śmieszne gniotki i nie chcę mieć z tego powodu poczucia winy, że kogoś rozczarowuję. Ten, kto mógłby się rozczarować, niech wie, że bebechy nadal tu będą, będą i rzeczy jeszcze ważniejsze, niż moja walka z kompleksami i praca nad sobą. Ale niech będzie przygotowany, że będzie też o Beacie z „Klanu”, albo o związkach w mniej lub bardziej poważny sposób. I że będę chciała Was zaprosić na Snapchat, nie dlatego, że zaraz wszyscy tam będą, ale dlatego, że się na nim naprawdę całkiem dobrze bawię i nie opowiadam o śniadaniu, zakupach, stylizacji i nie wrzucam 10-sekundowych zdjęć.

Nie znaczy to wcale, że Krótki Poradnik… się skończy, że będzie do dupy. Wręcz przeciwnie: będzie na nim raczej więcej treści, bo będę mieć większe pole do działania. Chcę Wam pokazać siebie jeszcze bardziej, tym razem z jaśniejszej i bardziej pogodnej strony. Mam nadzieję, że i tym zdołam Was do czegoś zainspirować, rozweselić i zmotywować, czy rozśmieszyć.

I jak w smutku, tak i w radości, mam nadzieję, że będziecie chcieli się ze mną przejść przez ten kawałek internetu.