W podstawówce kochałam, w gimnazjum byłam zwolniona, w liceum nie lubiłam, a na studiach spędzał mi sen z powiek. Mój koszmar związany z przymusowym wuefem wrócił po sześciu latach.
Wbrew temu, co możecie o mnie sądzić, jestem osobą z natury aktywną. Mimo, że biegać nienawidzę z całego serca, są aktywności fizyczne, które uwielbiam. Na przykład basen, jazda na rowerze, badminton, narty. Niestety, jeśli miałabym wybierać aktywność fizyczną, której najbardziej na świecie nie znoszę, wybrałabym wuef.
Taaak, wiem, że wuef to różnorodne zajęcia: trochę kosza, trochę ręcznej, trochę siaty, trochę gimnastyki, rozciąganka, a wszystko to w imię rozwoju psychofizycznego, ale jasna cholera! Serio, po raz trzeci na studiach będę musiała przerabiać dwuszereg i nudne jak flaki z olejem zajęcia z piłki lekarskiej?!
Wuef to moja zmora, odkąd okazało się, że moje koleżanki w szkole kochały siatkówkę i – na dodatek – były w niej dobre. Mi zaś, siatkówka kojarzyła się z:
a) bolącymi nadgarstkami
b) piekącą skórą przedramion
c) stresem i wstydem przy serwowaniu
d) strzaskanym wnętrzem dłoni.
Potem było tylko gorzej.
Hala na studiach, zbieranina 80 dziewczyn z różnych kierunków i półtorej godziny biegania w kółko i ćwiczeń wyglądających jak wymyślona na siłę zabawa dla dzieci, z którymi nie wiadomo co zrobić. Na sali zaduch, smród materacy, skóry z piłek lekarskich i zapachów spod skrzydeł studentek. W szatniach tłok, biedna ławeczka, na której nigdy nie było miejsca i żenujące uczucie towarzyszące ściąganiu spodni, rajstop, butów i skarpetek.
Przez półtorej godziny zdążysz się spocić jak wieprz, zmęczyć i ubrudzić, a potem wiadomo – podróż przez pół miasta do domu w tych cudownych smrodkach, bądź, co gorsza – cały dzień zajęć – a tak właśnie zapowiada się w moim przypadku.
No, bo nie ukrywajmy, że przecież żyjemy w społeczeństwie, w którym w 90% szkół, na bycze grupy studentów i uczniów przypada jeden, w dodatku nieużywany prysznic. Swoją drogą – nawet, gdyby był używany, to kiedy cała grupa ma się wykąpać, skoro średnia przerwa ma 10 minut?
Nic dziwnego, że ludzie kombinują jak mogą, żeby tylko udało się w tej żenadzie nie brać udziału. Gdyby były jakieś zajęcia, które faktycznie rozwijają człowieka, sprawiają mu przyjemność i są zdrowe, to chodziłabym na 3 wuefy w tygodniu. Przecież taka jest idea, żeby sport nie był przymusem, a przyjemnością i dobrym nawykiem. W systemie, w którym od podstawówki do prawie trzydziestki (jak widać), robi się prawie cały czas to samo, wuef nigdy nie będzie czymś fajnym.
Żeby uniknąć kolejnego roku na sali gimnastycznej w instytucji nazwanej Studium Wychowania Fizycznego UJ, zjeździłam pół Polski, żeby wygrzebać kartotekę z klinik, w których kilka lat wcześniej miałam kilka operacji na oko i udowodnić, że wuef może mi tylko zaszkodzić.
Zwolnienie dostałam od ręki tylko dlatego, że pani zajmująca się przyjmowaniem podań, została dzień wcześniej zostawiona przez męża i zwyczajnie było jej wszystko jedno, tym bardziej to, czy jakaś dziewucha dostanie pieczątkę, czy nie. Gdyby mąż zostawił ją dwa dni później (albo wcale), musiałabym popierniczać fikołki na lepkich od potu materacach przez kolejne dwa semestry.
Ale karma wraca.
Z moim przeznaczeniem zmierzę się w niedzielę o 9 rano na sali gimnastycznej.