Żeby napisać ten wpis najpierw musiałam się zdrzemnąć, potem zrobić sobie herbatę, pogadać z przyjaciółką, sprawdzić dokładniej co słychać na Facebooku, następnie zrobić aktualizację kilku programów, aż w końcu zobaczyć idiotyczny filmik, w którym babka ubrana w bikini z mentosów, wchodzi do wanny wypełnionej colą. Wszystko dlatego, że mam taki kawałek mięsa na talerzu, do którego nijak nie wiem, jak się zabrać.
Po kilku dniach fejmu wyprowadziłam się z Waszych lodówek, laptopów, smartfonów i wróciłam do swojego domu w powiatowym mieście Zabrzu. Przyjemne dziesięć kilogramów uznania postawiłam sobie na parapecie przy biurku, przy którym zazwyczaj piszę. Chcę, żeby przypominały mi o tym, że ścieżyna, na którą kiedyś weszłam, okazała się dobrą drogą.
Jest jakaś magia i siła w tym, kiedy okazuje się, że coś, w co wierzyłaś (i być może byłaś jedyną osobą na świecie, która miała tę wiarę) ma sens. A więc z tą potężną dawką emocji zapisałam sobie w głowie jeden prosty plan:
1. Robić dalej swoje.
2. Nie zmarnować szansy.
3. Wymyślić, co dalej.
Powtórzę się setny raz (ale dziś ma to większy, niż kiedykolwiek sens): kiedy założyłam Krótki Poradnik, był 3. października i była środa. Byłam w swoim wynajmowanym mieszkaniu, więc na pewno między mną, a moim byłym chłopakiem musiało się znów robić bardzo źle. Starałam się o pracę w korporacji, która kilka miesięcy później wpędziła mnie w największe stany depresyjne i lękowe, jakie było dane mi przeżyć. No, ale wtedy tego jeszcze nie wiedziałam, więc bardzo mi na tej pracy zależało. Zależało mi też na tym, żeby coś zrobić. I tak napisałam pierwszy wpis.
Teraz jest piątek, trzynastego (dla Was: sobotni marcowy poranek), siedzę przed innym, niż wówczas laptopem, ale przy tym samym biurku, na którym dziś trzymam dwa wazony ze świeżymi kwiatami (okazało się, że bardzo lubię goździki i tulipany). Słucham muzyki, piszę coś do Was, a to, co materialnie różni wtedy od dziś, to te statuetki, które widzę i masa doświadczeń, które się przekuły w kawał wiedzy o sobie samej. W taki właśnie pokrętny sposób próbuję Wam powiedzieć coś, co nie chce mi przejść przez gardło. No, ale niech będzie.
Jestem (znowu) bezrobotna.
Gdy starałam się bardzo o pracę w tej korpo, to (o czym już chyba kiedyś wspominałam) zauważyłam niesamowitą zbieżność procesu rekrutacji z flirtem i pierwszymi randkami. Teraz widzę więcej analogii, bo praca jest jak związek. Albo się o nią zabiega i stara, a potem się w niej rozwija, dojrzewa, czerpie się z niej satysfakcję i zwyczajnie w świecie kocha, albo popada się w rutynę, stagnację, czuje się uwiązanie i znudzenie. Są też prace z przypadku, albo na siłę, ale o nich nie ma sensu mówić.
No i w końcu praca się kiedyś kończy, bo się ją albo rzuca, albo się ją traci, albo się ją zmienia. Rzucanie pracy, podobnie, jak rzucanie kogoś, wynika zazwyczaj z jakichś pobudek emocjonalnych, które na dany moment są silniejsze od chęci utrzymania tego, co się rzuca. Czym innym jest utrata. Zazwyczaj niespodziewana, trudna do zrozumienia, przykra oraz wywołująca dwa z najbardziej nieprzyjemnych uczuć świata: poczucie bezsilności oraz poczucie ostateczności. I niezależnie od tego, jak było dobrze, albo jak było źle, po stracie pojawia się smutek, nawet jeśli na horyzoncie pojawia się nowy ląd. No więc dziś pozwalam sobie chwilę postać na tyle odpływającej od portu łodzi i pomachać chusteczką na pożegnanie.
Najczęściej zadawane mi ostatnio pytanie to: Co teraz? Odpowiedź klasyczna: Nie wiem. Wiem, że mam swój trzystopniowy plan i mam zamiar się go trzymać. Z tego, czego zdążyłam się nauczyć, szczególnie w ciągu ostatnich dwóch lat, wiem, że zmiany są dobre i ożywcze. Nie znaczy to jednak, że się tak zwyczajnie, po ludzku nie boję tego, co mnie czeka. Nie znaczy to także, że dobrze się czuję z tym, że oficjalnie zaraz wyląduję na bezrobociu.
W byciu samej najbardziej brakuje mi dzielenia z kimś łóżka i to bynajmniej nie w erotycznym sensie. Brakuje mi zasypiania, budzenia się, ale przede wszystkim przebudzania się w nocy i odnajdywania bliskiego mi człowieka tuż obok. W byciu bez pracy brakuje mi rytuałów. Wstawania o konkretnej godzinie, picia ze swojego kubka (cholera, zapomniałam zabrać z biura), no i wreszcie – ludzi, z którymi spędzałam tak dużo czasu.
W nieposiadaniu pracy najbardziej przeraża mnie rozregulowanie się. Wstawanie zbyt późno, snucie się w piżamie po domu, robienie we wtorek tych wszystkich rzeczy, które zazwyczaj robi się w sobotę. Tak się składa, że ten sobotni poranek spędzę poza domem, w radiu. Kiedy nastawiałam sobie budzik, żeby przypadkiem nie zaspać, zobaczyłam wciąż aktywne budziki z komendą „powtarzaj w dni robocze”. Poczułam się tak, jakbym własnie miała usuwać numer eks z ulubionych, albo usunąć jego zdjęcie z tapety na telefonie. No i postanowiłam, że mimo, że kocham długo spać, to nie będę tych budzików wyłączać. Że być może nigdy nie będę mieć lepszej okazji do tego, żeby naprawdę wziąć swój los w swoje ręce. 10kg szkła przede mną przypomina mi, że naprawdę można go kształtować.
Historia zatacza koło. Mój pierwszy oficjalny dzień jako bezrobotna spędzę w Krakowie. Odpocznę od tego wszystkiego, co działo się przez kilka ostatnich tygodni, a emocji było co niemiara. Spędzę czas z moją drugą rodziną, pochodzę na spacery z wózkiem, pobiegam, zjem jedzenie gotowane od serca, spotkam się z ludźmi, za którymi tęsknię i z którymi bardzo chcę porozmawiać, a przyjaciółka zasugerowała, że być może nadszedł czas na obejrzenie… „Seksmisji”. Odkurzę lustrzankę, porobię zdjęcia i żeby jeszcze bardziej wszystko spiąć klamrą, pójdę na śniadanie bezrobotnej do Charlotte. Czyli do miejsca, gdzie to wszystko się zaczęło. No i zacznę szukać, albo dam się znaleźć.
Brzmi, jak spoko plan, nie?