Skip to content

Zobaczyłam dziś, że do łamania poszła nowa książka Springera. Musicie wiedzieć, że programy do łamania tekstu są śliczne, bo mają różnokolorowe linijki, a tekst wygląda jak naniesiony na kartkę z zeszytu w cienkie linie. Kuźwa, mogłabym robić coś ważnego i wielkiego – pomyślałam od razu. Natomiast przede mną tylko sprzątanie mieszkania.

Celnie zauważacie, że mało piszę, a ja nie mam zamiaru zaprzeczać. Nie mam także zamiaru się usprawiedliwiać, że to wszystko przez to, że żyję w pędzie i że jestem zwyczajnie w świecie wykończona.

Tak, wiem, wszyscy mają ciężko, ale ja tak jakby na własne życzenie. No bo kto o zdrowych zmysłach mieszkając na Śląsku aplikowałby o pracę w Krakowie bez zamiaru przeprowadzania się tam, a po kilku tygodniach postanowił jeszcze zakochać się w Warszawiaku i jeździć tydzień w tydzień do stolicy? Ja na swoje zdrowe zmysły mam poniekąd papier, więc to może nie do końca jest takie wariactwo?

W każdym razie, oświadczam: mam dość. Pakowania, wypakowywania się, zostawania wszędzie na noc, na chwilę, na trzy dni, do środy. Umawiania się w terminach tak absurdalnych jak: za trzy czwarte tygodnia, albo we wtorek po 15:00 i wydzielania sobie życia na weekendy, tydzień roboczy i dni, w które muszę wstawać o 5 rano. Wszędzie jestem, nigdzie mnie nie ma i znikam gdzieś pomiędzy wielkimi dworcami środkowej i południowej Polski.

Wczoraj postanowiłam coś w swoim życiu zmienić. "To coś" było gryzące mnie od środka i musiało zostać jak najszybciej zmaterializowane. Niedużo czasu zajęło mi skojarzenie faktów: kończącego mi się podkładu oraz pobliża Rossmanna. Postanowione: zmienię coś w swoim życiu, a tym czymś będzie podkład.

Pieprzyć przywiązanie i to, że dotychczasowy spełniał wszystkie moje wymagania. Potrzebowałam zmiany, potrzebowałam tego, by ktoś inny (czyli pani z drogerii) powiedział mi: proszę zrobić tak, bo tak jest najlepiej. Potrzebowałam silnej ręki, twardej decyzji i pleców, za którymi się schowam dokonując poważnych życiowych zmian. Zaczęłam więc od zmiany tego podkładu Bourjois, który uwielbiam, bo od czegoś trzeba zacząć, a zmiany na dobre często są bolesne.

Więc poszłam do Rossmanna, który był blisko, ale wcale nie po drodze. Przecisnęłam się przez tłum skolejkowany przy którejś z promocji i gdy dotarłam do działu z kolorówką, jęknęłam. Nie było połowy kosmetyków, na które chciałam zamienić wspomniany wielokrotnie wcześniej kosmetyk. No nic, trudno – westchnęłam wewnętrznie. W życiu też szukanie upragnionych rzeczy zajmuje mnóstwo czasu.

Z Woli pojechałam na Pragę Północ, bo uznałam, że to Praga będzie miejscem tej wiekopomnej zmiany. Zmiany pozornie nieznacznej, ale takiej, która pociągnie za sobą lawinę innych zmian, każdej na lepsze. Wjechałam ruchomymi schodami i taśmami na samą górę, weszłam pewnie do drogerii Hebe i uruchomiłam skomplikowany proces decyzyjny.

Żeby Wam uświadomić, jak bardzo uruchomienie go nie było łatwe, powiem tylko, że był poniedziałek, ja byłam po całym dniu pracy i spotkaniu służbowym, z wariującym ciśnieniem i zawrotami głowy, z obliczem niezbyt paradnym, bo rano przecież odkryłam, że skończył mi się podkład marki na B. i w drogerii wśród pomalowanych ekspedientek czułam się jak kartoflanka przy consommé wołowym z dodatkiem kaczki. Nie będziesz się tym dzisiaj przejmować – postanowiło moje wnętrze i z szykiem ostawiwszy siaty załadowane pieczarkami, masłem i pomidorami, zaczęłam wybieranie podkładu.

Vanilla beige, vanilla rose, ivory, soft ivory… Rozpływałam się w poezji nazw odcieni bladej cery. Jeden kryjący, ale drugi nawilżający, inny do cery mieszanej, no, ale paćkowaty, więc się nie nadaje. Po dwóch minutach chciałam wrócić po mój wieloletni wybór, czyli burżua, ale nagle przede mną wyrosła pomalowana pani aka. consommé wołowe z dodatkiem kaczki i postanowiła mi pomóc.

Bo wie pani, ja to zawsze ten burżua i burżua, a pomyślałam dzisiaj, że coś zmienię. No bo ten burżua i burżua to tylko dlatego, że po prostu inne podkłady nie mają takiego odcienia jak moja twarz i czuję się na niego skazana i mimo, że nie mam do niego żadnych zastrzeżeń, to ja po prostu dziś, proszę pani, chcę i muszę dokonać zmiany w swoim życiu. Zmiany podkładu.

Pani zabrała mnie do takiego lustra z żarówkami wokół i powiedziała, że zrobi mi test i że pędzelkiem rozpocznie proces dobierania odpowiedniego odcieniu podkładu uwzględniający równocześnie rodzaj mojej skóry.

Byłam przeszczęśliwa z nadchodzącego procesu.

Na toaletce wylądowały L'Oreale, Max Factory, Maybelliny, Astory, Revlony. O to mi chodziło. Mam mieć wybór, ale to ktoś arbitralnie powie mi, co mam zrobić, co wybrać i co postanowić.

Na pędzelek poleciały kropelki różnych odcieni najlepszych marek ze średnio-niskiej półki, a pani Consommé ku mojemu szczęściu wprowadziła do procesu narrację: ten podkład jest dość przyjemny i lekki w swej konsystencji, jednak widzę, że odcień za ciemny, a to najjaśniejszy z podkładów tej marki.

Ok, L'Oreal odpadł. Po chwili jednak okazało się, że Max Factor ma amerykańskie odcienie bieli, czyli kalifornijski żółty pigment. Odpadły również wszystkie Astory, Revlony i Maybelliny. Pani Consommé była troszkę mocno tym faktem zdziwiona, podczas gdy ja coraz mniej.

Może spróbujemy jednak coś z Bourjois? – spytała Consommé.

Spróbowałyśmy wszystkiego.

Jedyny, powtarzam: JEDYNY podkład, jaki pasował do mojego mączno-pszennego kolorytu twarzy i szyi, był mój wybrany wielki temu podkład marki Bourjois, o odcieniu córki młynarza, który jakiś Francuz ujął w zgrabniejsze słowa: vanilla clair.

Proces dobierania odpowiedniego odcieniu podkładu uwzględniający równocześnie rodzaj mojej skóry dobiegł końca, a wraz z nim pogrzebane zostały szanse na wszystkie inne szanse. Już ich nie będzie: ani tych drobnych, ani tych wielkich, które ta jedna zmiana podkładu miała za sobą pociągnąć. Z punktu widzenia fizyki proces nigdy nie zaistniał. Wróciłam do punktu wyjścia, nie dokonując żadnego postępu.

Kiedy jednak już wyszłam ze sklepu i trzymałam sobie tę buteleczkę z paćką w kolorze vanilla clair, pomyślałam, że to całkiem dobra lekcja. Lekcja o tym, jak potrzebując zmiany, zmieniamy coś na siłę, tylko po to, by finalnie się dowiedzieć, że to, co nam potrzebne i dla nas najlepsze jest nam znajome i jest tuż obok.Albo i w naszej dłoni.

Nie mówiąc o tym, że czasem od początku wiemy, jaką decyzję podjąć.