Skip to content

Dzisiejsze święto można albo uwielbiać, albo go nie znosić. Ja należę do tej pierwszej grupy. Mimo, że dławiące w gardle wspomnienia lubią się przypałętać tego dnia wielokrotnie, jest coś niezwykłego w jesiennej aurze, skąpanym w liściach cmentarzu i zapachu palącej się parafiny.

W tym roku po raz drugi w życiu nie spędziłam pierwszego listopada z rodziną. Zadecydowała logistyka, ale i ciekawość tego, jak wyglądają słynne warszawskie cmentarze w najgorętszym dla siebie okresie. Nie było trudno się przekonać, bo mieszkamy nieopodal Cmentarza Bródnowskiego, który jest jednym z największych cmentarzy w Europie. Gorączka świąteczna trwa więc pod naszym blokiem od tygdonia.

Malowanie pasów, stawianie wiat przystankowych, patrole policji, a od kilku dni – zamknięte okoliczne ulice. Ok, fajnie, że się miasto przygotowuje do wzmożonego ruchu, ale żeby aż tak? 

O błoga nieświadomości…

Od bramy, którą wchodziliśmy na cmentarz, do naszego domu jest mniej więcej półtora kilometra. Pierwsze stragany z kwiatami i zniczami zaczęły się 150 metrów od domu. 300 metrów dalej było już jak na targu. Dwa rzędy bud, przyczep, naczep, daszków i foliowych płotków. Chryzantemy takie, srakie, owakie, w donicach, i w reklamówkach. Podstawka pod donicę: czarna za dwa złote i złota (bardziej stylowa) za cztery. Znicze we wszystkich kolorach i ze wszystkimi możliwymi wytłoczeniami.

700 metrów od domu myślałam, że mam małe omamy węchowe, a że byłam głodna, to i bardziej wrażliwa. Pomyślałam, że zawiało obiadem z któregoś uchylonego okna. Błąd. To grill bar.

Okej, może grill był potrzebny, bo przecież wokół setki sprzedawców. Przemoczonych, zmęczonych, zmarzniętych. Ciepłe jedzenie to dla nich ogromny komfort. Ale kilka bud dalej kolejny grill. Zaraz obok wóz z żelkami. A dalej bigos i kuchnia domowa. Potem kilka stoisk ze zniczami, następnie pan z parasolkami i płaszczami przeciwdeszczowymi, a na końcu chodnika sprzedawca balonów. 

Do cmentarza pozostało z pół kilometra i założyłam, że już więcej dziwactw mnie nie spotka. Ale spotkały mnie jeszcze gofry, wata cukrowa, lody świderki i americano oraz stoisko z serami prosto z gór.

No i, cholera, przykro mi. 

Przykro mi, że w tak charakterystyczne dla tego kraju święto, robi się klimat jak na deptaku we Władysławowie lub Mielnie. Może i media zbyt pompatycznie je traktują, ale ja można jeden dzień w roku poświęcić na pamięć tych, którzy odeszli. Przyro mi, że mimo, że w Trójce wałkują Frankie Goes To Hollywood z przepięknym "The power of love", to tuż za murem cmentarza gra disco, w dodatku z każdej budy inne. Że ludzie dziczeją przed tymi cmentarzami, jakby przez cały rok były nieczynne. Bo trzeba na szybko obskoczyć wszystkie cmentarze, jak najszybciej TO załatwić, odbębnić, bo zimno, bo głodno, bo w domu czeka herbatka i ciasto po obiedzie. A marudzącemu dziecku do buzi wpakuje się szyszkę z karmelem lub pańska skórkę (tradycyjny warszawski przysmak), albo balon z kolorowej folii.

Dziś naprawdę bardziej, niż o grób, kolor znicza i średnicę donicy, chodzi o jakąś refleksję. Radosną, wzruszającą, czasem i pewnie smutną, ale refleksję, a o tę trudno na straganie z goframi. No i jeszcze raz powiedzcie mi, że to Halloween jest komercyjnym świętem.