Skip to content

Wychodzę z domu rano, na pograniczu nocy z dniem i jadę na dworzec. Mimo, że nie przepadam, za tak dziko wczesnym wstawaniem, lubię podróże o świcie, nawet, gdy jadę na służbowe spotkanie. W planach mam otulenie się szalikiem, rozsunięcie fotela, włożenie słuchawek i dwugodzinną drzemkę do dźwięków audiobooka. To dosypianie w podróży jest naprawdę czymś bardzo przyjemnym. Pociąg mknie po torach, sunie tak szybko, że nie słychać jazdy. Po godzinie, w półśnie oblewa mnie zimny pot. Budzę się i drętwieję. Do głowy wpada mi myśl, że zaraz tę ciszę rozerwie huk, że będzie zderzenie. W końcu kiedyś musi zdarzyć się jakaś katastrofa. Już nie mogę zasnąć.

Kilka dni później zasypiam we własnym łóżku. Nie mam żadnych większych problemów, które spędzałyby mi sen z powiek. Nie mam zawalonych terminów, trudnych spotkań, finansowo też stabilnie. W nogach śpi pies, obok falują plecy mojego chłopaka. Wtem, w głowę wwierca się pytanie, czy wszyscy sąsiedzi zakręcili gaz. Bo jeśli nie… 
Zamiast spać, wyobrażam sobie huk, to gdzie spadnie nasze łóżko, czy nas rozerwie, czy sufit może nas zabić. Zasypiam po kilkudziesięciu minutach mówienia sobie w myślach, że nie mam na to wpływu i że niedawno była kontrola i wszystko było w porządku. Nazajutrz myśl o gazie znów puka do drzwi.

Jest wielkanocny poniedziałek, odwożę moich dziadków do ich miasteczka. Pokonujemy prawie 300 kilometrów. W połowie drogi stajemy w ich ulubionej restauracji i zamawiamy obiad. Cieszę się, bo dobrze tam karmią. Rosół wyśmienity, polędwiczki też. Dziadek – być może i niekulturalnie – wylizuje talerz. Babcia się cieszy, że zaprosiła mnie i K. na obiad i że nam bardzo smakuje. Fajnie byłoby trwać w tym zachwycie do końca, ale nokautuje mnie myśl, że jakim prawem czas tak pędzi i dlaczego moi ukochani dziadkowie nie mogą mieć stale sześćdziesięciu lat, a osiemdziesiąt. Dosłownie w głowie boksuję się z myślami o tym, ile takich obiadów nam zostało. Nie chcę, by ta myśl była w mojej głowie, ani sekundy dłużej.

Myślałam sobie, że tak po prostu mam. Oglądam te wszystkie dostępne w sieci filmy o modercach, morderstwach, zaginięciach, tragediach, katastrofach i wypadkach, że nie widzę właściwych proporcji. Że to nie z tragedii składa się życie, ale tylko czasem jest nią przeplatane. 

W styczniu moja mama poważnie złamała nogę, a ja pojechałam na miesiąc do Zabrza, by z nią zamieszkać i się nią zająć. To właśnie wtedy nasilenie myśli o katastrofach, które mogą mnie spotkać we własnym domu było najsilniejsze. Że mamie przedawkują narkozę, że włamią się nam do domu i to przez okno w moim pokoju, że babcia umrze, bo miała przeraźliwie wysokie ciśnienie. Przestałam spać. Zasypiałam około 5 nad ranem, a o ósmej musiałam być już na nogach. Czułam się odklejona od siebie, od życia, od rzeczywistości, która mnie otaczała. Postanowiłam więc skorzystać z tego, z czego nigdy nie korzystałam, a mianowicie z poradni zdrowia psychicznego na NFZ.

Zadzwoniłam do poradni nastawiona, że i tak nie uda mi się umówić "na już", ale przynajmniej sprawdzę, jak to funkcjonuje. Udało mi się zapisać praktycznie z dnia na dzień, bo z wtorku na piątek. W piątek o 13:00 stawiłam się pod drzwiami pani doktor i odczekałam bite trzy godziny. Nie mówię o tym jak o jakimś dyskomforcie, choć następnym razem przyjdę po prostu o 15:00, gdy kolejka zwyczajnie zniknie. Weszłam do gabinetu i jak wzorowa uczennica poczęłam się diagnozować przed panią doktor. Po skończonej terapii psychodynamicznej w prywatnym ośrodku, w tej NFZ-owskiej przychodni czułam się jak absolwentka Oxfordu.

Że wydaje mi się, że mam jakiś problemik ze snem, że może tak reaguję na wypadek mamy, że się objadam i że mam zaburzenia odżywania, ale z tym sobie jakoś poradzę, że miałam depresję i czasem popadam w stany depresyjne, ale proszę pani, jakoś sobie radzę. Że niedawno dopiero pożegnałam się z nieżyjącym od 11 lat tatą, że mam szczęśliwy związek, ale czasem nie chce mi się wstawać z łóżka i że tak zwyczajnie w świecie, to się boję wszystkiego i wszędzie widzę zagrożenie, ale to żadne zaburzenia, tylko jakieś takie niedające mi spokoju myśli. I jestem tutaj, żeby mi pani może dała coś takiego, żebym chociaż mogła spokojnie spać, ale żeby mnie to nie zamulało, tylko, żeby jakoś wyciszyło. 

Pani pokiwała głową i spytała, czy w tej mojej diagnozie znajduje się gdzieś pojęcie natręctw.

A mi się przecież natręctwa kojarzą z niechodzeniem po łączeniach chodnika, ze myciem rąk po dwieście razy, z idealnym porządkiem i segregowaniem rzeczy w szafie.

Wtem pani podsunęła mi trop. Czy ja na przykład uważam się za zdrową osobę. Czy czuję bezpieczeństwo. Czy boję się o moich bliskich. Co głównie kieruje moim dniem.

I wtedy przypomniało mi się, jak dzień wcześniej, będąc w najlepszym porządku, pomyślałam, że mam raka piersi, bo po całym dniu noszenia stanika, nieco mnie bolały. Czy przypadkiem niedawno nie zrobiłam trzech morfologii, tak ot, po prostu, żeby wiedzieć wcześniej, że oto nadeszła choroba? Czy przypadkiem nie sprawdzam cztery razy, czy drzwi, okna i rolety są zamknięte i czy nie myślę, którędy uciekać i co robić najpierw: wzywać policję, czy zapewnić sobie kryjówkę? Czy nie mam poczucia, że śmierć czeka na każdym kroku i może mi kogoś bliskiego odebrać? Czy przypadkiem nie jest tak, że jak nie wiem, co dziś zjem i czy mam coś do jedzenia w domu, to pocą mi się ręce i nie potrafię się na niczym innym skoncentrować?

Żyję w ciągłym oczekiwaniu na tragedię. To jak scena ze Shreka, kiedy Osioł w trakcie jazdy pyta tysiąc razy, ile jeszcze zostało.

Ta wizyta w przychodni była dla mnie lekcją pokory. Była też lekcją życia. Przede wszystkim taką, że nawet w najlepszym momencie życia może nas coś dopaść. I najlepiej się z tym uporać od razu.

Jako, że od natrętnych myśli najlepiej uwagę odciągać działaniem, postanowiłam, że udowodnię sobie, że mam na nie większy wpływ, niż mi się wydaje. Gdy się pojawiały, czasem na głos musiałam do siebie powiedzieć, że to tylko myśl. Że to hejter, który próbuje mi odebrać radość z jakiegoś sukcesu. Że warto przemyśleć, czy na pewno niemiła myśl, jest rzeczywista i oparta na jakichś faktach.

Pomogło też rozwalenie ścian, zerwanie podłóg i ułożenie otaczającego mnie na co dzień bałaganu i chaosu w znaną mi świetnie, uporządkowaną przestrzeń.

Piszę do Was ten wpis siedząc przy stole, na którym stoją świeże kwiaty. Nie myślę o tym, że za kilka dni zwiędną. Cieszę się tym, że znów mam siłę, by przelać trudne myśli na klawiaturę. I że mam z kim się tym podzielić.