Skip to content

Wczoraj slużbowo byłam na tak zwanym evencie. W samo południe, w centrum stolicy, w modnym miejscu. Miałam przyjść, pokręcić się, pooglądać, porobić zdjęcia, zrobić relację i pójść do domu.
Poszłam tam sama, praktycznie nikogo nie znając, a przyznam szczerze, że stanie w tłumie w samotności i czekanie, aż coś zacznie się dziać, nie jest moją ulubioną czynnością. W pewnym momencie zaczęłam czuć się mniej nieswojo, bo zaczęlam zauważać znajome twarze. Twarze celebrytów.
W południe zazwyczaj jestem po porannej kawie i śniadaniu, ale celebryci byli najwyraźniej po wizycie u stylistki, makijażystki i fryzjera. Przez moment poczułam się nawet przytłoczona tą glamurnością, ale potem zobaczyłam te same zbłąkane spojrzenia, to samo poszukiwanie znajomych twarzy, to samo stanie w kącie, gdy jeszcze nie przyszedł nikt znajomy.
Wiem, że mówię teraz straszliwe banały, ale jest coś takiego w nas, że mamy jakieś takie poczucie bycia ulepionym z gorszej gliny, niż ściankowi bywalcy. Obserwując ich fryzury, makijaż, ubrania, perfekcyjnie opalone i wymodelowane ciała, dopisujemy sobie bajkę o swojej przaśności i przeciętności, oraz o szczęśliwym i nieskazitelnym życiu bohaterów z Pudelka. Oba założenia są błędne. 
Mogłaby być tu jakaś finezyjna i zgrabna pointa, ale uznajmy, że morał z tej historii jest jeden: wszyscy jesteśmy tacy sami.