Skip to content

Na czerwonej teczce przypięta spinaczem karteczka z adresem. Ulica taka i taka, z numerem łamanym przez inny. Czwartek, osiemnasta, pani Dagmara Walaszek. Podjeżdżam pożyczonym od mamy samochodem pod ciągnące się wzdłuż ulicy czerwone familoki. To pewnie tutaj, chociaż nie ma tu nawet latarni i nic nie widać. Jest ze mną Daniela, siedemnastoletnia dziewczyna, która mi towarzyszy "w razie gdyby".

Znajdujemy bramę, u wejścia do której stoją trzy pijane osoby. Wchodzimy w tę mokrą, ciemną, cuchnącą moczem i stęchlizną bramę i trafiamy na podwórko. Na podwórku w kapciach i zimnym błocie stoi kobieta. Pali papierosa. Pokazuje wejście do klatki. Przeskakujemy przez błoto i wchodzimy po omacku do kamienicy. Nie działa światło, jest czarno, nic nie widać. Nogą wyczuwamy obite gumolitem drewniane schody. Nie wiemy gdzie iść, na które piętro, a przede wszystkim, trochę cykamy. Z niezdecydowanego i powolnego wspinania się po schodach wyrywa nas pani w kapciach. Woła do nas z dołu, że jak do Walaszkowej, to na trzecie piętro. Drzwi na wprost. Idziemy, choć obie chciałybyśmy z tego miejsca natychmiast zniknąć.

Na trzecim piętrze działa światło. Dwie nad wyraz wystrojone nastolatki palą papierosy i kucają na schodach. Jedna się podnosi i pyta, czy przyszłyśmy do Walaszkowej. Potwierdzamy. Dziewczyna podchodzi do drzwi na wprost, otwiera je i woła Dagmarę. Czekamy w miejscu, w którym zazwyczaj jest wycieraczka. Widzimy trochę wnętrza. Wygląda jak kotłownia i komórka na śmieci w jednym.

Pani Walaszek podchodzi do progu, na rękach trzyma dość dużą dziewczynkę. Wita nas z uśmiechem i otwiera szeroko drzwi, zapraszając w swoje skromne progi. To, że skromne to eufemizm, zauważę za chwilę.

Pierwsze, co uderza w tym mieszkaniu, to duszna wilgoć wymieszana z zapachem oleju i papierosowego dymu. To ten zapach, który zostaje na ubraniach dopóki ich nie wypierzesz. W mieszkaniu jest jednocześnie i zimno, i duszno. Nie wiem, czy ściągać kurtkę, bo po minucie czuję jak ubrania zaczynają się do mnie lepić. Kątem oka zauważam w zlewie niedojedzony obiad: kotlet mielony i ziemniaki. W drugiej komorze sterta garnków do pozmywania.

Zapraszam do pokoju – mówi Dagmara i zaprasza nas do pomieszczenia za kuchnią. Jej córka, Milena, łapie moją torebkę i wkłada do niej rękę. Czuję się nieswojo.

W pokoju jest przede wszystkim ciemno. Nawet, gdyby było jasno, nie potrafiłabym go zapamiętać, bo jest w nim tak wiele rzeczy, że na żadnej nie potrafię się skupić. W końcu pokoju suszy się pranie. Schnie trzeci dzień.

– Nie proponuję paniom herbaty, bo herbaty od tygodnia w mieszkaniu nie ma. 

Mówimy, że nic nie szkodzi i że nie chce się nam pić. Grunt, to żeby czuła się nieskrępowana. Mówię Milenie, że ma piękny wózek dla lalek, a Milena w nagrodę wjeżdża mi nim w nogę.

Walaszkowa siada w fotelu, trzęsącymi rękami zapala papierosa, którego marki nie potrafię odczytać, bo nie znam cyrylicy i wypuszczając dym mówi: – Dobrze, może pani pytać.

Pytań mam dużo. Mniej więcej sześć stron A4. Imię, nazwisko, data urodzenia, dzieci, ich imiona i nazwiska i dlaczego to trzecie nazywa się inaczej.

Dagmary o twarzy smaganej życiem te pytania nie krępują. Siedzimy przedzielone stołem ustawionym prostopadle do ściany. Paląc ruskiego papierosa wlepia we mnie olbrzymie brązowe oczy i pokornie odpowiada. Okazuje się, że jest ode mnie starsza zaledwie o 3 lata, mimo, że dałabym jej solidną czterdziestkę. Ma piętnastoletniego syna i trzynastoletnią córkę. Najmłodsza, trzyletnia Milena bawi się z kotem. Trochę za mocno, ale mam być prawie przezroczysta, nie zwracać im uwagi i nie wywyższać się. Nikt w tym domu nie może przez sekundę poczuć się upokorzony moją wizytą.

Muszę jednak spytać, gdzie są pozostałe dzieci, bo chciałam spotkać się z całą rodziną. Gdy kończę zadawać to pytanie, zza moich pleców wyłania się wysoki szczupły chłopak. To Michał. Syn. Wita się, choć w uszach ma słuchawki, a w rękach raczej starszy model telefonu. Jest przystojny: ma podłużną twarz, oliwkową cerę, piękny kształt brwi, gęste czarne włosy i uśmiechnięte oczy. Brązowe, pewnie po mamie. Nie wiem, ile sekund trwa to zapoznawanie się, ale czuję, że z nas wszystkich to Michał najbardziej pragnie zniknąć z tej sytuacji. Zaczynam się czuć, jak paniusia i nie podoba mi się to uczucie.

Hania zaraz przyjdzie, poszła kupić buty bo jej się rozkleiły – mówi Dagmara. – Na pewno zaraz będzie.

Póki Hani nie ma, mówię Michałowi, że na razie luz i że może iść do… no właśnie, co to jest to za moimi plecami?

Dostałam to mieszkanie jako socjalne. Było w stanie tragicznym, bo jedyne co tu było to te okna, a i tak pani widzi jak wyglądają.

Faktycznie, między szybami, do połowy okna upchane ręczniki i koce. Po szybach spływają krople z obu stron. Na zewnątrz z deszczu, który zaczął padać, a wewnątrz z wilgoci.

Najpierw mieszkałam tu sama, a dzieciaki spały na dole, u dziadka. Ale mój ojciec umarł, a mieszkanie socjalne – od razu oddali je komuś innemu, więc dzieci musiały spać tutaj. Wymyśliłam, że przedzielę duży pokój na pół i dam każdemu po jednym pokoju. Tam się wchodzi do pokoju Hani, a tu… – odchyla się na fotelu i odsłania dziurę w ścianie  – …jest pokój Michała. Bez okna, ale za to ma telewizor. Ktoś wyrzucił, to wzięłam.

Nie mogę tego ogarnąć wyobraźnią, dlatego wstaję i z idiotycznym wyrazem twarzy oglądam te "pokoje". Mniej więcej mają długość małej rozkładanej kanapy i szerokość jej rozłożenia. Nie wiem ile to jest, ale pewnie z metr czterdzieści. Góra metr sześćdziesiąt. U Michała zielono. Na ścianach szaliki, plakaty i proporczyki Górnika Zabrze. Hania ma różowo. Wystarczyło miejsca na fragment biurka z nadbudówką. Na biurku zaś wystarczyło miejsca na stary komputer.

Stoję w tym różowym dusznym kwadraciku i widzę, że butami brudzę gumolit. Gumolit i błoto w pokoju dziewczynki…  Przechodzą mnie przykre ciarki.

Na zegarku widzę, że minęło dwadzieścia minut (kiedy?!). Daniela dzielnie tłumaczy Milenie, że noszenie kota z głową pod pachą jest niedobre i go boli. Proponuję Walaszkowej, byśmy usiadły i wróciły do naszej wątpliwie przyjemnej rozmowy.

Nadszedł czas na liczby, czyli ile za te mniej-niż-skromne progi trzeba miesięcznie płacić. Ile woda, ile gaz, ile prąd. Walaszkowa pokazuje rachunki, ja cyferki i przecinki przepisuję na moje kartki z czerwonej teczki. Zastanawiam się jak wpisać koszt ogrzewania, bo Dagmara węgiel bierze z torów. Ale nie kradnie, tylko zbiera to, co inni zostawili po kradzieży. Wpisuję więc, że jej nie stać na węgiel, a obok dopisuję kwotę za tonę i ile tych ton wystarcza do ogrzania mieszkania jesienią i zimą. Trzy tony przy sporej oszczędności. Na złotówki to dwa tysiące dwieście złotych. Jej dwie wypłaty.

Czterech ostatnich wypłat Walaszkowa nie dostała, bo firma pośrednicząca w zatrudnianiu tymczasowych pracowników upadła i się na pracowników wypięła. Cudem zauważył ją kierownik zmiany w hipermarkecie, w którym ją oszukano i polecił ją nowej firmie. Tak podpisała pierwszą od kilku lat umowę na papierze. Z datą, pieczątką, kwotą wynagrodzenia, ubezpieczeniem i parafką prokurenta.

Może być pani z siebie dumna – mówię do niej zupełnie szczerze. W rodzinach, które odwiedziłam w ciągu dwóch lat, nikt nie miał stałej pracy.

Dalej drążę temat liczb. Tu nie ma, że nie chcę. Muszę, bo to one w dużej mierze powiedzą mi, czy jest tylko źle, czy już bardzo. Albo, że beznadziejnie.

Po odliczeniu tak zwanych kosztów życia, rodzinie zostaje kilka stówek. Co dzieje się z tymi pieniędzmi?

Część zabiera komornik – mówi Dagmara. – Kiedyś zadzwonili, że mogę wziąć pożyczkę, a widzi pani, że tu wszystko się nadaje do remontu, więc byłam przeszczęśliwa, że ktoś mi chce pomóc. Wzięłam tę pożyczkę na bojler i pralkę.

Ile? – pytam.

Dużo.

Ile dokładnie? Muszę to wiedzieć pani Dagmaro.

– Cztery tysiące. Ale już muszę oddać pięć.

Wpisuję piątkę i trzy zera do tabelki i zaczynam kojarzyć, że kilka minut wcześniej wspominała, że nie ma w domu ciepłej wody. Dociera do mnie, że nie widziałam nigdzie łazienki.

Dagmara zabiera mnie do kuchni. Kiedy wchodziłyśmy do domu, otwarte drzwi zasłoniły szeroką na metr wnękę. W tej wnęce murek, za murkiem ze ściany smętnie zwisa słuchawka prysznicowa. Na podłodze miska, w misce pranie i proszek w kartoniku. Po drugiej stronie murka pralka. Na pralce stoi wyrwany ze ściany bojler.

Nie mamy ubikacji i nie mieliśmy łazienki, bo  w budynku nie ma w ogóle kanalizacji. Załatwić to się mogę na dworze, ale myć się w misce nie chcę i nie chcę, żeby dzieciaki się tak myły. Sama sobie zrobiłam tę łazienkę, kafelki wzięłam z gruzu, bo ktoś z bloków wyrzucił i zrobiłam nam łazienkę.

Rozglądam się po tym kąciku do mycia i dochodzę do wniosku, że to całkiem przyzwoita prowizorka.

Wzięłam tę pożyczkę, kupiłam bojler i pralkę, bo dziesięć lat prałam w rękach, no ale nie miał kto go zamontować. Ja lubię sama robić rzeczy, to wzięłam i sama ten bojler powiesiłam. Tyle, że chyba źle, bo kiedyś w nocy urwał się z tej ściany i spadł na tę nową pralkę. Spadł na bęben, uszkodził go, wyrwał rury, sam się wgniótł i zniszczył, no i nie mam ani pralki, ani bojlera. A raty muszę płacić.

Niby pierdoła, niby to tylko pralka i bojler, ale to jedna ze smutniejszych historii, jaką słyszałam.

Pytam, czy z tym wszystkim jest sama. Czyli trochę pytam o to, czy jest ktoś w życiu Dagmary, kto niesie z nią te trudy, ale także o to, czy ojcowie dzieci płacą alimenty.

Dowiaduję się, że najstarsze dzieci ojca nie mają. Uzyskuję tę odpowiedź dwa razy i już nie drążę. Ojciec najmłodszej zbłądził i trafił do więzienia, więc nie ma z czego płacić. Na fundusz alimentacyjny Dagmara ma za wysokie dochody. O osiemdziesiąt złotych.

Liczę, sumuję, odejmuję i dzielę. Na miesiąc na członka rodziny przypada osiemdziesiąt siedem złotych. Pierwsze o czym myślę to to, że dzieci jeżdżą autobusami na gapę. Ciekawe, ile mandatów wylądowało dotychczas w koszu.

Do domu wraca Hania. Zdejmuje buty i w skarpetkach, po tym błocie, wchodzi do pokoju. Ma mokrą kurtkę i włosy. Pachnie mokrym metalem i zimnym powietrzem. Staje po stronie Dagmary i siada na oparciu fotela. Jest niesamowicie drobna, szczuplutka i bardzo ładna.

Mówię, że teraz czas na bardziej przyjemne rzeczy. Po tej spowiedzi nadszedł czas na nagrodę, czyli listę rzeczy, których wszyscy i każdy z osobna potrzebuje. Dagmara woła Michała, który z oporami do nas dołącza. Zadaję pytanie o najpotrzebniejsze rzeczy, obawiając się, że nie zmieszczą się na kartce i… zapada głucha cisza.

Nikt niczego nie wymienia. Nikt nie rwie się do odpowiedzi. Nikt nie mówi: czekolada, cukier, herbata. Cisza.

Zaczynam więc sama podpytywać. Spożywka: trwała, sucha, w puszkach. Cukry, sole, pieprze i inne przyprawy. Słoiki, konserwy, ziarna.

Słodycze? Niby nikt nie je. Pytam więc najbardziej wiarygodnego źródła – Mileny. Lizaki, kalendarz adwentowy, czekolada, cukierki z toffi, żelki, flipsy. Dopisuję jeszcze ogólnie "słodycze świąteczne".

Ubrania: buty na zimę, buty do szkoły, tenisówki na gimnastykę do przedszkola. Jeśli można tu kurtki i jeśli to nie za dużo, to jeszcze bluzę dla Michała, bo on kurtkę ma, ale cienką i chciałby bluzę.

Hania mówi coś na ucho Dagmarze. Gdy ta kręci głową, Hania łapie ją za rękaw i konspiracyjnym szeptem, przez zęby cedzi: No powiedz o tych butach!

Pani Dagmaro – zagajam – co to za buty? Mogę wpisać, co tylko pani uzna za potrzebne. 

Ale to nic, naprawdę! – odpowiada. – Po prostu w pracy mam tenisówki i mi się przetarły, więc takie tenisówki czarne, za dziewiętnaście złotych by mi się przydały. 

Tenisówki lądują na liście z wykrzyknikiem obok.

Czas na to, by każdy z osobna powiedział, jaki prezent sprawiłby mu radość.

Podczas gdy Milena wymienia czwartą z rzędu zabawkę (kucyk Pony, lalka Barbie, mała kuchnia i ciastolina), Hania wymienia czarne wysoko sznurowane trampki. Michał nie wie, ale po chwili namysłu staje na nowych sportowych butach. Dagmara milczy.

Dla Hani podręcznik do francuskiego bym chciała najbardziej – mówi. – Bo dla siebie to nic, bo jak oni dostaną, czego potrzebują, to zima jakoś minie, a na wiosnę to już uzbieram.

A ja chcę wpisać, że bojler, że pralka, że pochłaniacz wilgoci. Znów dzięki Milenie dowiaduję się, że mama śpi na podłodze. To znaczy na tym gumolicie, na który obie z Danielą naniosłyśmy błota. Na listę wpisuję łóżko.

Mija półtorej godziny, kartki zapisane, podpisy złożone. Za chwilę powinny paść słowa, że nie gwarantuję, że wpiszemy do bazy, że ktoś wyżej zadecyduje, ale że się postaram, żeby się udało. Sama wiem, że nawet jeśli się uda, to może być tak, że rodzinie nikt nie będzie chciał pomóc. A przecież ja właśnie przeorałam ich życie, pooceniałam łazienkową fuszerkę, zobaczyłam jak mieszkają, jak śpią i klikając w ajfonowy kalkulator liczyłam ile warty jest zebrany z torów węgiel. Kiedy patrzę w ten ajfon wzięty na raty wynoszące dwukrotność miesięcznej kwoty na członka rodziny i sprawdzam godzinę, myślę o tym, że po moim wyjściu któreś z nich skorzysta z drewnianej toalety na tym błotnistym podwórzu.

Żegnamy się i wychodzimy. W milczeniu schodzimy po schodach i wsiadamy do auta.

Po cholerę mi ten ajfon?!

W domu, który nagle wydaje mi się gigantyczny, perfekcyjny, bezgranicznie dobry, bezpieczny, ciepły, wspaniały i jakiś taki nieprzyzwoity, robię sobie herbatę, za którą specjalnie nie przepadam i się nią delektuję. Ciuchy wrzucam do pralki, ale zostawiam kurtkę. Chcę jutro pamiętać i nadal mieć tę przytłaczającą świadomość, że żyję w raju.

W łazience łapię na siebie wkurwa. Bo duża wanna i bidet i dwie umywalki, a także kabina prysznicowa. Kafelki przycięte do krawędzi, od podłogi po sam sufit. Nie dość, że po raz pierwszy w życiu mam świadomość, ile taki luksus kosztuje, to jeszcze dociera do mnie, że ta łazienka pomieściłaby z cztery takie prowizoryczne pokoje, jakie Dagmara urządziła swoim dzieciom.

Tego wieczoru przed snem żegnam się i mówię w myślach do Boga, że go proszę, by się udało ich włączyć do akcji i żeby ktoś ich wybrał i im pomógł.

Tydzień później połowa mojej modlitwy się spełnia. Przeszli przez sito i zostali włączeni do programu pomocy. Teraz najgorsze, czyli czekanie na to, aż ktoś z listy wybierze historię walecznej Dagmary co bojler i pralkę na raty straciła.

Po trzech dniach dostaję maila. Pani Małgorzata Jakaśtam wybrała jedną z moich rodzin. W pracy sprawdzam którą. Jestem zaskoczona, ale i szczęśliwa, że Dagmarę wybrano jako pierwszą.

Pani Małgorzata jest konkretna i wie, o co pytać. To któraś zima z rzędu, w której wybiera rodzinę i jej pomaga. Rozmawiamy ponad pół godziny, podczas której opisuję rodzinę, jej największe problemy i trudności, ale też mówię, jak bardzo doceniam waleczność Dagmary.

Muszę wiedzieć,  czy jest ona w stanie pomóc rodzinie i dostarczyć najpotrzebniejszych rzeczy, czyli zimowej odzieży, tenisówek, żywności, środków czystości, a także tych osobistych prezentów. W końcu to ma być prezent. Mogę zasugerować, co według mnie jest rodzinie bardzo potrzebne. Padają słowa: bojler i pralka.

Pani Gosia milczy, po czym mówi, że jeszcze nie wie jak, ale mam być pewna, że i pralka, i bojler będą. Najważniejsze, żeby były na trzynastego lub czternastego grudnia.

Trzynasty nadchodzi kilka tygodni później. Dla odmiany jest sucho, jasno i świeci słońce. Zaraz znów się spotkam z Dagmarą i jej dziećmi, a także poznam Małgosię, bo już przeszłyśmy na "ty", podczas kilkunastu rozmów, jakie zdążyłyśmy odbyć w międzyczasie.

Małgosia jest w zaawansowanej ciąży, co nie przeszkadza jej dyrygować przy wypakowywaniu furgonetki wypchanej po brzegi pięknie opakowanymi pudłami, kartonami i… sprzętami AGD.

Kiedy widzę i pralkę i bojler, ściska mnie w gardle na tyle, że znów chcę się z tej całej sytuacji wymiksować, bo skoro teraz mnie ścina, to co dopiero, gdy wejdziemy na to trzecie piętro i Dagmara zobaczy, że będzie mogła wstawić pranie i się wykąpać we własnej łazience?

Ku mojemu zaskoczeniu, na górze nikt się nie wzrusza. Jest za to skakanie, piszczenie, rzucanie się na szyję, całowanie, niedowierzanie, szczypanie i kilka rzuconych z zachwytu przekleństw. Milena w minutę węszy lizaki i to one okazują się najlepszym prezentem i niespodzianką.

Dagmara w tym całym zamieszaniu w ogóle zapomina o pudłach zalewających jej mieszkanie i zaczyna wyszarpywać starą pralkę z łazienki.

Chcę już zrobić pranie!

Mimo, że tym razem bardzo chętnie zostałabym w jej mieszkaniu, usuwam się prędko i nie zakłócam tej radości. Do wieczora daleko, a pewnie tyle im zajmie rozpakowywanie wszystkich paczek.

Dzwonię do Dagi wieczorem. Od kilku godzin jesteśmy po imieniu, bo już nie potrzebujemy dystansu. Dziękuje, opowiada, planuje. Mówi, że nie ma kilku potrzebnych rzeczy, ale że nie szkodzi, bo takie szczęście ich spotkało, że to nieważne.

Dla mnie ta para tenisówek, kurtka i bluza jest ważna. Kupuję je następnego dnia i zawożę do Dagmary. Wchodzę na to trzecie, już lepiej znane mi piętro i zaskakuje mnie zapach. Kiedy wchodzę do mieszkania, orientuję się, że ten zapach należy do tego mieszkania. Jest świeży i bardzo przyjemny.

W kuchni porządek. Jak na te spartańskie warunki, można powiedzieć, że błysk. W łazienkowej wnęce buczy pralka. Widzę, że nie ma już połowy płynu do płukania, ale efekty są spektakularne. W mokrych oknach wiszą firanki i zasłony, w zlewie zero naczyń, a na podłodze całkiem ładny dywanik.

Zdejmuję buty.

Moment na ścisk gardła przychodzi, kiedy wchodzę do dużego pokoju, który lśni niemniej niż te umyte okna udekorowane firanami. W centralnym miejscu stoi bowiem wielka, ubrana i świecąca choinka. Myślę sobie, że to za wcześnie, święta za ponad tydzień, a potem sama mówię do siebie, że jakie, cholera, za wcześnie. Te święta się dzieją teraz. To właśnie jest ten bożonarodzeniowy cud.

Nie wiem skąd, ale nagle pojawia się też Hania. Inna Hania – wesoła, bardziej odważna, w nowych butach i kurtce. Mówi mi, że się nie spodziewała i że nie rozumie, dlaczego obcy ludzie chcieli to dla nich zrobić.

Mówię to wyświechtane i banalne: Bo warto i nie potrafię znaleźć innego i lepszego wytłumaczenia.

Dziewczyny zapraszają mnie na herbatę i ciastko. Siedzimy pół godziny, po czym zostaję sama z Dagmarą. Dagmara pochmurnieje i spuszcza wzrok. Orientuję się, że nie pali odkąd tu przyszłam, a w pobliżu nigdzie nie ma popielniczki, ani papierosów.

Bo ja teraz nie wiem, co mam zrobić w zamian… – mówi.

Boże, co za pytanie! Kobieto! Ciesz się, żyj, pracuj, dostrzegaj w życiu dobre rzeczy! – myślę. Mówię jednak tylko tyle, żeby zawsze, kiedy przyjdzie jej w siebie zwątpić, pomyślała o tym, ile udało jej się osiągnąć i jak bardzo daje radę w tak trudnej sytuacji. Że są ludzie, którzy w nią wierzą i wiedzą, że jest w stanie udźwignąć takie życie. Jeśli nie sama, to z pomocą.

Mówię, że chciałabym się z nią jeszcze spotkać i umawiamy się na poświąteczną kawę, do której dochodzi jeszcze kilkukrotnie.

W lutym Daga ma szansę mi się zrewanżować i wysyła na mnie z dzieciakami SMSa w Blogu Roku. Wygrywam, zabieram ją na kawę.

Potem ja dużo jeżdżę, Dagmara ma pracę i spotkać się nie udaje.

Latem z okna samochodu widzę Hankę w czarnych sznurowanych trampkach. Tego samego dnia dzwonię do Dagi. Abonent tymczasowo niedostępny. SMSy pozostają bez odpowiedzi.

Czasem zerkam na fejsa zobaczyć, co u nich, ale SMSów już nie wysyłam. To jest już ich świat. I może nie odmieniony od stóp do głów, to jednak odświeżony i nakarmiony. Miałam szansę i zaszczyt w tym świecie na sekundę się pojawić i pomóc to życie im lekko przewietrzyć.

***

Jestem Justyna i od trzech lat działam w Szlachetnej Paczce. Na początku byłam darczyńcą, czyli panią Małgosią. Rok później do darczyńcy, dołożyłam jeszcze wolontariat. Pod opiekę dostałam trzy rodziny, za których włączenie, a także przebieg zbiórki, byłam odpowiedzialna. Wolontariat był odpowiedzią na palącą potrzebę zrobienia czegoś, co będzie miało sens i naprawdę będzie dla kogoś coś znaczyć. Był też odpowiedzią na moją złość, wobec tego, jak wiele mam i jak niewiele z tym robię.

W zeszłym roku, zaledwie "moim" trzem rodzinom pomagało łącznie 170 osób (szacunkowo, bo myślę, że jednak trochę więcej), a udzielona im pomoc, przeliczona na złotówki wynosiła średnio po 9.500zł na rodzinę. Dzięki darczyńcom udało się kupić sześć ton węgla, dwa rowery, jedną pralkę, dwa bojlery z montażem, kilkumiesięczne zapasy żywności, trzy roczne zapasy chemii i środków czystości, leki, odzież, obuwie, zabawki, przybory szkolne, książki i podręczniki. Wymagającym tego dzieciom, udało się zorganizować korepetycje, jeden kurs zawodowy, a także prywatne treningi w klubie Górnika Zabrze. W jednej z rodzin, dziecko podjęło decyzję o kontynuowaniu nauki w liceum ogólnokształcącym, a nie szkole zawodowej, bezpośrednio  pod wpływem Szlachetnej Paczki.

Co wolontariat w Paczce zmienił we mnie – osobie, która nie lubi machania sztandarami i naiwnego optymizmu?

Odkrył przede mną fakt, że jednak posiadam empatię i wciąż uczy mnie, jak z niej odpowiednio korzystać. Uświadomił mi, jak bardzo pozory mogą mylić i jak bardzo nie mamy prawa nikogo oceniać. Na 90% nie rozumiemy jego sytuacji. Wolontariat dobitnie pokazuje, że to żaden wstyd prosić o pomoc. Uczy pokory. Przewartościowuje dotychczasowy świat. Dotkliwie uświadamia, w jak niewyobrażalnym luksusie żyjemy i jak wiele rzeczy bierzemy za coś, co nam się po prostu należy. Wolontariat w Paczce odblokował mi wiarę w drugiego człowieka i to, że warto czasem zaryzykować i zaufać komuś. Że trzeba się czasem zatrzymać, rozejrzeć, wysłuchać, bez tego wiecznego pieprzenia o sobie.

Wolontariat paradoksalnie o wiele więcej daje, niż zabiera. Tych parędziesiąt poświęconych w roku godzin ma się nijak do tego, co można w zamian zyskać. Realnie odmienione życia, przywrócona radość i spokój, a także sprawdzenie siebie w nowej, dość ekstremalnej sytuacji. Pewnie gdybym skoczyła ze spadochronem, wiedziałabym, co to adrenalina i bomba endorfinowa. Gdyby nie Paczka, nie wiedziałabym, co to znaczy satysfakcja, odpowiedzialność i prawdziwy problem. Dziś mogę powiedzieć, że w całym swoim życiu problemów miałam może dwa.

Dzisiaj chcę Wam o tym opowiedzieć, bo kolejna zima przed nami, a jeszcze nie ma kompletu wolontariuszy.

Nie, nie mówię tego dlatego, żebyście zrobili łaskę i dobili do oczekiwanych 11 tysięcy. Ja Wam tylko mówię, żebyście się pospieszyli, zanim zgłoszą się inni i sprzątną Wam sprzed nosa szansę na zostanie czyimś bohaterem. A znacie mnie i wiecie, że nie pierdzę słodkością i że jeśli mówię, że warto i że jest to nie do opisania, to znaczy, że tak jest.

Wolontariuszem Szlachetnej Paczki możecie zostać bez wychodzenia z domu. Wypełniacie zgłoszenie [klik!] (musicie poświęcić na to kilkadziesiąt minut, bo pytania są otwarte, ale bardzo uczuciowe) i czekacie na kontakt. Jesteście fajnymi ludźmi i na pewno się do Was odezwą z zaproszeniem na spotkanie dla SuperW. czyli Super(bohaterów) Wolontariuszy.

Jeśli taka forma pomocy Wam nie odpowiada, możecie zostać SuperW. w Akademii Przyszłości, czyli akcji organizowanej przez tę samą, co Szlachetna Paczka, Stowaszyszenie Wiosna. AP ma za zadanie wspieranie młodych uczniów w nauce i dbanie o ich rozwój. SuperW. w Akademii Przyszłości można zostać poprzez ufundowanie rocznego indeksu dla wybranego dziecka (czyli ufundowanie mu rocznych zajęć pozalekcyjnych), lub poprzez zostanie Tutorem, czyli opiekunem dziecka.

Tutor ma za zadanie nadzorować postępy dziecka w nauce i pomagać mu w niej, poprzez cotygodniowe regularne spotkania po szkole. Tutor ma pełnić rolę mądrego, starszego brata, ale też i mentora dla chcącego (a często nie posiadającego takiej możliwości) uczyć się dziecka. Do Akademii Przyszłości zapraszam tędy [klik!].

Nie cisnę, nie namawiam, ale z najgłębszego dna mojego pojemnego serduszka Wam to po prostu polecam.

 

680_120_superW

*Dane bohaterów i drobne charakterystyczne szczegóły zostały zmienione.