Końcówka grudnia to strasznie spinająca pora roku. Wszyscy świętują, wszyscy się świetnie bawią, a co najważniejsze – wszyscy sobie czegoś życzą, a zawsze życzą sobie jednego. Szczęścia. Szczęście – słowo klucz. Ważniejsze od miłości, zdrowia, pieniędzy. Tymczasem szczęście to kawał ciężkiej roboty i nijak nie wiadomo jak się z nim obchodzić.
O szczęściu i jego różnych aspektach pisałam tu kilka razy. Raz, że to najprostsza rzecz na świecie, innym razem, że to kwestia odpowiedniej perspektywy, a kiedyś podałam nawet antidotum na nieszczęście. Nigdy chyba jednak nie pisałam o tym, jak to jest, kiedy spotyka nas szczęście niewynikające z naszej własnej pracy (czyli na przykład awans w pracy, nagroda, sukces), tylko takie, które się po prostu przytrafia. Ok, nie mogę już bardziej na około tego powiedzieć, ale chodzi o połączenie dwóch słów:
Wierząc statystykom, osób tutaj jest trzykrotnie więcej, niż na Facebooku, więc nawet jeśli moje „na-chłopski-rozum” wyliczenia są nieco błędne, to kilkanaście tysięcy osób tu zaglądających nie wie, że od jakiegoś czasu jestem jedna drugą związku o charakterze uczuciowym. I o charakterze wyjątkowo fajnym. Efektem tej kolaboracji jest uczucie szczęścia, które trafia mnie czasem prosto w serce, czasem w kąciki ust, a czasem w splot słoneczny. Czasem uderza wtedy, gdy szóstą godzinę rozmawiamy przez telefon, a czasem w najmniej odpowiednim momencie, kiedy na przykład muszę być poważna i skupiona. Wszystko powinno być super, a my powinniśmy żyć długo i szczęśliwie, ale cholera, nawet nie wiecie, jak trudno takiemu wypłoszowi jak ja, takie szczęście po prostu przyjąć, jako stan obowiązujący i niepodlegający reklamacji.
No, bo dlaczego akurat na mnie padło?
Wyobraź sobie scenkę z koszmaru: idziesz na występ kabaretu. Ciocia dostała bilety, nie ma z kim pójść, więc prosi, żeby ktoś jej towarzyszył. Idziesz. Siadasz w fotelu, ciotka obok. Patrzysz na zegarek i liczysz tylko ile kwadransów zostało do końca. Posiedzisz, pochrząkasz z niesmakiem, z łaski trochę poklaszczesz, a może nawet parskniesz nieśmiałym śmiechem, ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu. Spotyka cię jednak najgorszy z możliwych scenariuszy: skecz z publicznością.
Nim zdążysz się zorientować, błazen ze sceny palcem wskazuje na ciebie i zaprasza na scenę. Myślisz, że jeszcze masz wyjście, ale oświetleniowiec skierował na ciebie słup światła i już pół Domu Muzyki i Tańca gapi się na ciebie i czeka na dalszy rozwój sytuacji. Robisz więc pytającą minę, patrzysz wokół siebie, wskazując na klatkę piersiową, wydajesz z siebie nieme: Ja?!. Gostek z kabaretu błyskotliwie odpowiada: Nie, twoja stara…, a cała sala rży.
Tak, padło na ciebie.
No więc, kiedy się zakochujesz, a z czasem orientujesz się, że zakochujesz się tak na poważnie, a obiekt tego zazwyczaj niewydarzonego uczucia czuje dokładnie to samo, to pewnego poranka stajesz przed lustrem z głupkowato błogim wyrazem twarzy i zadajesz własnemu odbiciu to samo pytanie. Że niby ja?
Ludzie o zdrowym szkielecie emocjonalnym szczęście i dobre rzeczy przyjmują z taką samą oczywistością, jak jednorazówki przy kasie. Ludzie nieokrzesani, a do tych się zaliczam, szczęście i wzajemność uczuciową przyjmują jak list z informacją o wygranej wycieczce na Teneryfę, którą to mogą odebrać podczas specjalnego i wyjątkowego spotkania w przyszłą środę w sali konferencyjnej trzygwiazdkowego hotelu na wylotówce do Wrocławia. (Jeśli nie wiecie, o jakie spotkania chodzi, to szybko wyjaśnię, że są to spotkania, na których dadzą Wam żelazko/odkurzacz samochodowy/piekarnik piknikowy/bilet na Teneryfę w zamian za wstąpienie do Prestiżowego Klubu Przyjaciół Sukcesu i dokonanie wpłaty 10 tysięcy złotych do końca tygodnia i pozyskanie do PKPS pięć nowych osób.)
Tak ogólnie węszę podstęp.
Przecież po pierwsze, to niemożliwe, bo się nie spodziewałam, a poza tym, to się chyba po prostu nie może stać tak, o. Po drugie, to jestem nie z tego miasta, więc na pewno nikt rozsądny i mądry się w coś takiego nie wpakuje. Po trzecie, wszyscy mądrzy, dobrzy, inteligentni i przezabawni faceci są dawno zajęci i na pewno nie siedzą na Tinderze. Po czwarte, to się zaraz może skończyć i na pewno tak będzie, bo zawsze tak jest. Po piąte, to może i jestem fajna w gadce, ale ewidentnie widać moją miłość do spaghetti, więc nie można tak bezinteresownie takiego pączka po prostu zaakceptować. Po szóste, ok. Może i można zaakceptować, ale żeby się zakochać?! Coś, kuźwa, na bank jest nie halo, a ty siedzisz i rozmyślasz, co i kiedy się rozpierniczy, a przecież tak bardzo, bardzo tego nie chcesz.
Wtedy przychodzi czas decyzji. Albo będę tak siedzieć i snuć najgorsze wizje, bać się rozpierniczu, nie wierzyć w dobre intencje i zakładać same najgorsze, żeby tylko mniej bolało, kiedy ten rozpiernicz się wydarzy, albo uświadomię sobie, że te wszystkie piękne historie związków moich znajomych, to nie scenariusze ze Zbuntowanego Anioła, tylko normalne historie normalnych związków i że mogą, w związku z tym, się przytrafiać takim ludziom jak ja.
Przechodzenie na normalną stronę mocy wcale nie jest łatwe. Oswajanie się z dobrem drugiej osoby, która nie ma zamiaru podważać naszego poczucia własnej wartości, bawić się nim, uzależniać od siebie i ustawiać pod własne widzimisię, jest fascynujące i przypomina zdejmowanie warstw ubrań po spacerze w bardzo mroźny dzień. Nie dość, że masz gdzie odwiesić i kurtkę, i polar, to okazuje się, że dostajesz szufladę na spodnie, koszulki i bieliznę.
Nie wiem, czy i kiedy będę musiała te rzeczy spakować z powrotem do walizki i odejść, ale postanowiłam się tym nie umartwiać. A skąd wiem, że dobrze robię?
Kiedy mój bliski znajomy poznał dziewczynę, której dość szybko się oświadczył i którą poślubił, spytałam go:
– Adam, ale skąd ty wiedziałeś, że to jest to?
– Bo jak to jest to, to wszystko jest łatwiejsze, a nie zaczyna się komplikować.
Dzisiaj mogę powiedzieć też to, że kiedy przytrafia się coś, co wygląda na TO COŚ, to wszystkie, absolutnie wszystkie tamy zbudowane przeciw zaufaniu, nadziei, naiwności, wierze i uczuciom, po prostu pękają i zalewają po czubek głowy.
Jedyny byczy problem, jaki mam na swojej drodze to to, że z tego całego szczęścia chwilowo nie potrafię pisać, bo tak jakby, zajmuję się przeżywaniem życia.
I to jest chyba najnormalniejsza rzecz na świecie.