Obiecałam sobie, że jak wreszcie bozia mi ześle pieniążek, a czekam na przelew od poniedziałku, to będę brała komputer ze sobą na miasto i pracowała gdzieś dalej, niż dwa metry od łóżka.
W środę tak bardzo cieszyłam się ludźmi. Przede wszystkim, na oko szemrawym typkiem sprzedającym gazety na przystanku na Starowiślnej. Weszłam pooglądać co mają, żebym nie zmarzła za bardzo stojąc w kurteczce jeansowej po 18:00 w środku października. Pan mi zaczął nadskakiwać, pokazywać wszystkie nowości, prezentować tytuły i jakoś mnie tym konkretnie ujął.
Potem mnie ujęli kontrolerzy w tramwaju, którzy byli nader uprzejmi wobec pasażera bez biletu, a na koniec podróży przejechałam przystanek dalej, żeby wpaść (uwaga: kocham następujący zaraz zwrot) na spontanie do kafejki, w której siedzieli moi znajomi i oglądali mecz.
I znowu się lekko wzruszyłam, gdy zobaczyłam całą rodzinę siedzącą w fotelach i oglądającą mecz wśród ludzi. Starszych państwa – pani wypisywała pocztówki, pan siedział i oglądał mecz, oraz kilka wolnych elektronów wpatrzonych w telewizor i siedzących na stołkach barowych.
Ludzie ciągną do ludzi, bo tam ich miejsce. W stadzie.
A dzisiaj jestem smutna, jakoś się nic dziś do siebie nie klei, a za 10 godzin mam olśnić pana z korporacji na rozmowie kwalifikacyjnej. Już widzę, jak zaczyna się u mnie wytwarzać mechanizm unikania. Że fajnie by było jakby ktoś przełożył to spotkanie, że czemu nie mogę się dzisiaj psychicznie rozluźnić, że posiadanie w portfelu kasy na bilet w te i we wte i ani grosza więcej oraz świadomość jutrzejszej rozmowy, a do tego fakt, że nie otwierałam dziś dwa razy drzwi właścicielce mieszkania, która przyszła po haracz… Generalnie, czy przypadkiem to nie za dużo jak na jedną dobę?
A potem myślę sobie, że dobrze, że mnie ściska ze wszystkich sił, bo dobra jest lekcja pokory, w której przypominasz sobie każdy jeden pieniążek, który z lenistwa zamiast podnieść, odkurzyłaś odkurzaczem. Że gdybyś sobie podniosła wtedy te 10 czy 20 groszy, mogłabyś jutro przed rozmową zjeść śniadanie. Że gdyby mnie nie ścisnęło, nie byłabym tak produktywna w pracy i kreatywna przy tworzeniu dań z makaronu i czosnku lub słodyczy z białek, cukru i soli.
Powiem Wam, że jeśli to jest jakikolwiek poradnik, to dam Wam dwie rady: pierwsza to taka, że warto się czasem zamienić w takiego biedaka, jak ja teraz, żeby docenić ile znaczy każdy bilet, bułka, butelka wody (nie piję od wtorku). A druga rada jest taka, że nie powinniście robić niczego, co Wam radzę, bo doprowadzenie się do takiego stanu spłukania jest całkowitą antytezą tego poradnika.
Niemniej jednak, żyję, nie głoduję i ogarniam. Przecież właśnie o to chodzi, nie?