Ostatni tydzień spędziłam poza domem. Zrobiłam, jak powiedziałam i spakowałam się w walizkę, dwie torby i pojechałam do Krakowa. Odkąd tu nie mieszkam, zawsze zatrzymuję się u moich przyjaciół, z którymi przez kilka lat mieszkałam. Z takimi znajomościami jest tak, jak z małymi dziećmi – za każdym razem, kiedy widzisz je po dłuższej chwili, zauważasz, jak wiele się zmieniło.
O ile w przypadku moich przyjaciół zmieniło się wiele, bo w ciągu roku dorobili się własnego pięknego mieszkania i wspaniałego przesłodkiego dziecka, to tym razem jakoś nie skupiałam się na obserwowaniu tego, jak ludzie, z którymi kilka lat temu piłam piwo w prokocimskiej kuchni oglądając premierowe odcinki pierwszej edycji You Can Dance, zachowują się w roli rodziców. Patrzyłam na kochających się ludzi, z którymi osiem lat temu jeździliśmy wspólnie do Ikei i kupowaliśmy kapcie na kartę Ikea Family. Wydawało mi się w tamtej chwili, że to własnie jest poważne myślenie o życiu. Kapcie w mieszkaniu.
Na szczęście po latach okazało się, że dorosłość ma wiele innych aspektów i że na przykład ja nie lubię nosić kapci, tylko wolę chodzić boso lub w jakichś letnich butach i że kupowanie kapci za 2,99zł nic nie znaczy. Spędzając osiem dni pod dachem moich byłych współlokatorów, a dziś praktycznie drugiej rodziny, nie skupiałam się na tak ewidentnych zmianach, jakie w nich zaszły odkąd narodziło się ich pierwsze dziecko, ale na ewolucji ich związku.
I tak, obserwując dobrze znanych mi ludzi i całą długą drogę (nawet geograficzną), jaką musieli przebyć, żeby się spotkać, poznać, zacząć razem być, a potem się w tym związku rozwinąć, dojrzeć i nad nim pracować, żeby naprawdę słowo „RAZEM” miało sens, zaczęłam myśleć o tym, jak ja wyobrażam sobie związek, w którym chciałabym i wiem, że mogłabym być.
Jako, że odpowiedź na pytanie: Justynko, a więc jaki to rodzaj związku, w którym chciałabyś i mogła być? przypominałaby odpowiedź na jedno z najgorszych pytań, jakie można mi zadać, czyli pytanie o to, jakiej muzyki słucham, na własne potrzeby mam w głowie niepisaną listę cech związku, w którym być bym nie mogła, nie chciała i kropka.
Tak więc na pewno uciekałabym, gdzie pieprz rośnie, gdyby okazało się, że mój „chłopak” jest trepem. Trepowatość to taka cecha, którą można bardzo dobrze ukryć przez dłuższy czas, bo chowa się w dobrze maskującym i świetnie związanym gorsecie. No, a gdy gorset ten się choć trochę poluzuje, prawdziwe oblicze trepa wylewa się i eksploduje. Nagle się okazuje, że książek to on nie czytał, a zna fabułę, bo poczytał recenzje, że niczym się nie interesuje, a sport, który niby jest jego pasją był nią, ale w podstawówce. Niczego mu do szczęścia nie potrzeba poza tym, żeby było wygodnie, ciepło i bezwysiłkowo, a najlepiej, gdyby właściwie nic się nie zmieniało, bo po co zmieniać coś, co jest dobre (to znaczy: wygodne, ciepłe i bezwysiłkowe). Co gorsza, trepowi najbardziej nie chce się zmieniać żadnych poglądów, bo jego są jedynie słuszne.
Dobra, ale nie będę tu urządzać wyliczanki rodem z BuzzFeed i wypisywać czterdziestu ośmiu cech, których nie toleruję w facetach, chociaż może się niedługo skuszę na taki wpis w punktach.
Wczoraj znajomy podesłał mi bardzo dobry cytat, który właściwie zmaterializował moje odczucia w kwestii poszukiwania osoby, z którą chcielibyśmy spędzić życie, albo przynajmniej sporą jego część.
Chcieć kogoś to najgorsza z motywacji. Chcieć kogoś tak, że nawet ta osoba tego nie zaspokoi. Nie chce się już wtedy tego, co może rzeczywiście się wydarzyć.
Jakub Żulczyk, Ślepnąc od świateł
Mogę sobie mieć swoje typy, oczekiwania. Lubić wysokich szczupłych mężczyzn z ładnymi łydkami i kościstymi kolanami, szatynów z gęstymi włosami, gęstymi brodami. Z zegarkiem i plecioną bransoletką na nadgarstku, oraz w ślicznych, lekko już znoszonych sneakersach. Cóż, że je będę mieć, kiedy okaże się, że porwie mnie niższy i łysiejący facet, który będzie miał pasję, którą mnie zarazi lub zafascynuje. Albo rudzielec bez brody, z którym będę mogła rozmawiać godzinami i z którym połączy mnie nadzwyczaj wyraźna więź.
Zawsze, kiedy znajduje się kogoś, bo kierowało się opisaną przez Żulczyka motywacją, dzieje się źle. Szuka się aktora do wymyślonej przez siebie roli, nie zważając na to, że ta rola (po pierwsze), może być kiepsko napisana, a po drugie, zupełnie zapomina się, że to nie Simsy, a więc drugi człowiek ma swój mózg, uczucia i pragnienia, a te są tak samo ważne, jak nasze własne.
Tak, zdarzało mi się przypadkowo wybierać osoby do pary. Nie wiem, czy starałam się kogoś zmieniać pod siebie, bo raczej ustępowałam wtedy, kiedy ktoś chciał ze mnie zrobić na przykład sportsmenkę, albo osobę, która nie lubi pisać (no bo po co komu czytać moje jęki i narzekania). Nie udało się ani jedno, ani drugie, choć miałam kilkumiesięczne próby transformacji w kogoś dla kogoś. Nawet próbowałam medytować, bo ktoś uważał, że buddyzm mnie wyleczy. Z czego?
Ze mnie.
Wiecie, że nie piszę tego siedząc na miękkiej szarej sofie z Ikei (och, mają piękne w nowej kolekcji), a mój Mężczyzna Marzeń nie siedzi obok mnie i nie daje mi co chwila buziaka w policzek, gdy przypomina mu się, jak bezsensowne miał życie, zanim mnie poznał. Wspominam o tym, bo chcę napisać ważną rzecz, a wydaje mi się, że zakładając, że mam albo lepiej, albo prościej, albo coś tam, nie dotrą do Was te słowa, na których wypowiedzeniu mi zależy.
Ostatnio bowiem odkryłam niezwykłą rzecz. Ja, człowieczyna-kompleks, której to dopiero drugi (zazwyczaj obcy) człowiek mógł dać certyfikat na fajność/ładność i jakąkolwiek inną pozytywną wartość, po raz pierwszy w życiu przestałam szukać i nie dlatego, że sobie usunęłam Tindera, czy stanęłam przed lustrem i powiedziałam, że już mi wystarczy i że mam dość. Nie przeszła mi też ochota na to, żeby się rano z trudem oswobadzać z czyichś objęć.
Przyszedł taki dzień, w którym zorientowałam się, że przez kilka poprzednich tygodni nie myślałam o tym, jak mi źle, że jestem sama, że ani razu nie pomyślałam o tym, że jestem gorsza z tego powodu, że kogoś nie mam. Nie martwiłam się tym, jak straszliwie wyglądam i jak bardzo muszę się zmienić, żeby zdobyć miano certyfikowanej kobiety, która może podobać się facetom i być godna wchodzenia z nimi w związki (no bo z kimś takim, jak ja, to tylko nieszczęście). No i że mam prawie trzydzieści lat, właściwie ani jednej zdrowej historii na swoim koncie, nigdy nie byłam w bezpiecznej relacji dłużej niż rok, zawsze „coś” było źle, więc pewnie skończę tak, że zacznę robić sobie zgniłozielone swetry na drutach, nauczę się skręcać długopisy, bądź znajdę jakieś inne chałupnicze zajęcie i tak doczekam sobie emerytury, a potem śmierci. Przecież nie każdy musi być czyjąś żoną (prawda?), a w mojej rodzinie najwyraźniej padło na mnie.
Kiedy odkryłam, że udało mi się o tym nie myśleć, okazało się, że stało się tak z jednego prostego powodu – myślałam o czymś innym, a tym czymś był ten oto blog. Czyli coś, z czego wartości zdałam sobie sprawę dopiero niedawno, a przede wszystkim zrozumiałam, że to coś, na czym naprawdę mi zależy i że jest to dla mnie coś ważnego. Na pewno ważniejszego od szukania „kogoś”.
Blog w tym przypadku to uniwersalne wykropkowane miejsce, w które każdy z Was może wstawić sobie coś innego: pracę, zespół z kolegami, curling, skręcanie mebli lub jakiekolwiek inne hobby.
Piszę o tym nie po to, żeby znowu powiedzieć, jak mam super, że mam blog, że laury, że sukces i że mi łatwiej się odciąć od świata, bo mam wrażenie, że wiele rzeczy zaczęło się wręcz dziać pod górkę, choćby ten drobiazg, że jestem bezrobotna. Piszę o tym, bo jeszcze kilka tygodni temu byłam niewolnicą myślenia o związku i pragnienia posiadania „kogoś”. Niewolnica nie jest tutaj żadnym żartem i wyolbrzymieniem. Jak obrazuję sobie siebie w tym stanie, to przypominam sobie dziecko, które zgubiło się na promocji w Auchanie (a Auchany są duże) i zapłakane chodzi od człowieka do człowieka pytając, gdzie są jego rodzice i co ono ma teraz zrobić. Jeśli nie wiedzieliście nigdy takiego dziecka, to zapewne widzieliście ćmę, która leci do światła za uchylonym oknem, ale wali w szybę, choć mogłaby wlecieć otworem, który jest kilka centymetrów dalej, gdyby tylko na chwilę przestała gapić się w źródło światła.
Jak to się ma do obserwacji związku moich przyjaciół? Tworzą szczęśliwy i naprawdę udany stabilny związek, głównie dzięki temu, jak bardzo szanowali siebie, jako jednostki. Że z tysiąca różnych cech, z których prawdopodobnie więcej było dzielących, niż wspólnych, wybrali dobry punkt zaczepienia, rozmowę, spokój i dialog, zamiast rosnących frustracji, żalu, pretensji, które nieruszane gniją i stają się toksyczne.
Myślę, że sekret do dobrej pozycji startowej na „rynku”, to znać siebie i rozwijać, dopiero potem chcieć poznawać drugiego człowieka, którego moglibyśmy pourabiać pod siebie, skoro nam się nie chciało popracować najpierw nad sobą.
A jak znaleźć siebie i swoją pasję? Polecam poszukiwania rozpocząć od wyłączenia komputera, telewizora i pobycia chwilę w oflajnie. Bycie sam na sam ze sobą przyniesie same dobre wskazówki. Gwarantuję.