Skip to content

bransoletkic

Są różne bzdury, które ludzie uparcie powtarzają. Na przykład, że są jakieś limity pecha, albo, że po latach tłustych, przychodzą chude. Albo, że gorzej być nie może. Największa bzdura, którą ja w życiu słyszałam, to ta, że ludzie się nie zmieniają.

Dokładnie dziewięć lat temu, na moim poprzednim i najdłużej prowadzonym blogu, napisałam urodzinowe życzenia dla mojej nowo poznanej koleżanki ze studiów. Różniło nas wszystko: podejście do życia, gust muzyczny, ulubione kolory, tryb życia, przywiązanie do używek. Wszystko też nas łączyło: poczucie humoru, głód bliskości, wrażliwość, obgryzione do krwi paznokcie, złamane serca, studia, osiedle.

Nie wiedziałam o niej wówczas nic, poza tym, że nagle, miałam w życiu kogoś, do kogo mogłam i chciałam wracać, kiedy w każdą niedzielę opuszczałam mój najsmutniejszy wówczas dom.

Nie wierzyłam w przyjaźń. Nie dlatego, że miałam jakąś odgórną zasadę i przekonanie, że przyjaźń i miłość nie istnieją. Po prostu, miałam z przyjaźnią takie, a nie inne doświadczenia, choć z perspektywy czasu widzę, że zwyczajnie w świecie nie miałam żadnych doświadczeń. Byłam święcie przekonana, że czas na nawiązywanie przyjaźni już przeminął. Miałam jakoś zakodowane, że te prawdziwe, rodzą się w przedszkolu, lub w szkole. Potem można (co najwyżej), mieć znajomych – bliższych lub dalszych. To przekonanie sprawiło, że długi czas zajęło mi zrozumienie, że oto poznałam osobę, z którą stworzyłam dotychczas najważniejszy, najpoważniejszy, najbardziej dojrzały i bardzo świadomy związek.

Dwa miesiące zajęło nam zadecydowanie o wspólnym mieszkaniu. Najpierw ja zwaliłam się do jej kawalerki, którą wynajmowała wraz z koleżanką (Misiu, jeszcze raz Ci dziękuję za cierpliwość), pakując cały swój dobytek do paczki worków na śmieci.

Worki na śmieci, dwa krzesła i koleś ślący obcym dziewczynom MMSy na oślep. Koniec maja 2006.
Worki na śmieci, dwa krzesła i koleś ślący obcym dziewczynom MMSy na oślep. Koniec maja 2006.

Po wakacjach (które i dla mnie, i dla niej były tragicznie przełomowe), wynajęłyśmy olbrzymie mieszkanie na ulicy Dietla 44, wraz ze znajomymi ze studiów. Miała być sielanka jak u Zduńskich w „M jak miłość”, a skończyło się depresją w obu przypadkach. Ona, po kilkumiesięcznej intensywnej terapii, zdecydowała, że wyjeżdża do Irlandii.

Kompletnie nie rozumiałam tej decyzji, a do tego zaczęłam rozumieć, że to ja najzwyczajniej w świecie nie chcę, żeby ona gdziekolwiek wyjeżdżała. Czas pokazał, że była to najlepsza decyzja, jaką mogła podjąć.

Doskonała stylówka, grzywki, opaski i chusty. Budowanie kapitału relacyjnego przed wyjazdem do irlandii. Alchemia, luty 2007.
Doskonała stylówka, grzywki, opaski i chusty. Budowanie kapitału relacyjnego przed wyjazdem do irlandii. Alchemia, luty 2007.

W pierwszych dwóch tygodniach mieszkania na emigracji, poznała przypadkiem chłopaka, z którym właściwie z miejsca się związała. Zaczęła odkrywać nieodkryte dotychczas sfery życia, jak miłość, związek, przyjemne emocje, jakie temu wszystkiemu towarzyszą. Myślę, że bywała naprawdę szczęśliwa.

On chyba też, bo po kilku miesiącach, zdecydował się rzucić emigrację i wrócić z nią do Polski. Tyle, że on donikąd nie wracał, bo przeprowadził się znad morza na południe Polski. Znaleźliśmy wspólne mieszkanie i zostaliśmy współlokatorami na kilka lat.

Zdjęcie, które zostało zatytułowane: "Wszyscy mamy oczy jak Justa".
To my, a to zdjęcie, które zostało zatytułowane: „Wszyscy mamy oczy jak Justa”.

Nie, nie chodziłyśmy ze sobą na sałatki „na mieście”. Nie wyciskałyśmy sobie syfów podczas wieczorków piękności. Nie chodziłyśmy razem do klubów poznawać fajnych przyjezdnych i obłędnie pachnących chłopaków. Na wspólnym „szopingu” byłyśmy może z pięć razy (wychodzi, że raz na dwa lata). Nie stroiłyśmy się wspólnie, nie jarałyśmy się specjalnie kosmetykami, makijażem i pielęgnacją włosa.

Siedziałyśmy z laptopami w kuchni, piłyśmy herbatę, kawę lub piwo i paliłyśmy papierosy. Rozmawiałyśmy ze sobą przez prawie cały czas, w dodatku, prowadziłyśmy zazwyczaj dwie rozmowy naraz: jedną normalną, drugą na gadu.

Naszą ulubioną rozrywką był trolling. Naprawdę, potrafiłyśmy zarywać noce i płakać ze śmiechu pisząc i czytając na głos własne komentarze w sieci. Drugą ulubioną rozrywką było rozwiązywanie tajemnic poprzez zaawansowany research w sieci. Szukałyśmy ludzi, którzy zniknęli z internetu, odpowiedzi na nurtujące pytania, wydobywałyśmy informacje od nieznajomych osób stosując równie zaawansowane techniki e-kamuflażu.

Trzecim naszym (chyba) ulubionym zajęciem, była analiza mojego czteroletniego beznadziejnego zakochania w (jak mi się wówczas wydawało) miłości mojego życia.

A potem nadszedł czas na poważniejsze pomyślenie o życiu. Ona i jej chłopak się wyprowadzili, a ja zostałam sama i (co było mi trudno przyznać), dość kiepsko to zniosłam. Wtedy rozpoczął się czas różnych testów i egzaminów tego naszego związku.

Zbyt rzadkie wizyty, z drugiej strony moja życiowa nieporadność, która doprowadziła do tego, że na dwa miesiące zwaliłam im się do tego ich przytulnego gniazdka z workami na śmieci wypchanymi po brzegi moim dobytkiem życia. Byłam przekonana, że to koniec, że oboje będą mnie mieli tak strasznie dość, że już się nigdy nie będziemy tak fajnie traktować jak wcześniej.

Czasem zdarzało nam się jednak porzucać Pięknego Psa i miejsca z wódką, na rzecz prestiżowych klubów.
Czasem zdarzało nam się jednak porzucać Pięknego Psa i miejsca z wódką, na rzecz prestiżowych klubów.

No, ale tak się nie stało. I wtedy sobie pomyślałam, że to już tak będzie: ona taka ułożona, w międzyczasie zdążyła się zaręczyć i ja – kiedyś ogarnięta od linijki, teraz rozbita, mieszkająca z obcą dziewczyną na ohydnym osiedlu, w dodatku z wyimaginowanym chłopakiem. Że to jest różnica nie do przeskoczenia, że zaraz się zaczną spotkania w parach, kolacyjki, weekendziki i że nasza wspólna droga już przestała być wspólna.

I wtedy stał się ślub. Przygotowania do niego, rozmowy na kilka tygodni przed nim. Przez miesiąc przed ślubem znów razem zamieszkałyśmy, tym razem u mnie i cieszyłam się, że mogłam się jakoś zrewanżować.

Gdybym miała wymieniać najważniejsze dni w moim życiu, to w pierwszej piątce znajdzie się właśnie 14. lipca 2012 roku, kiedy mogłam towarzyszyć jej jako świadek w tak ważnej dla niej chwili. Więc to takie oficjalne, prawdziwe, na serio.

Ten Dzień aka "lej mi dotąd".
Ten Dzień aka „lej mi dotąd”.

No, a po jej ślubie, wydarzyło się kilka niesamowicie ważnych, ale trudnych rzeczy, z którymi musiałyśmy sobie same poradzić, ale zdecydowałyśmy być przy sobie w tych trudnych i chwilach, i dłuższych okresach chujozy.

Od dwóch lat nie mieszkamy w tym samym mieście, ale w ciągu ostatniego półrocza, widziałyśmy się więcej razy, niż wtedy, gdy mieszkałyśmy kilka kilometrów od siebie. Przeżyłyśmy razem prawie wszystko: śmierć bliskich, życiowe tragedie, upadki, wzloty, sukcesy, trwogi, rozstania, śluby i narodziny jej dziecka. Przede wszystkim, przeżyłyśmy jednak i okresy graniczące z fascynacją, i okresy bardzo chłodne, w których dominowało rozżalenie, pretensje i złość.

Dlaczego „przede wszystkim”?

Bo ludziom się często wydaje, że rzeczy są im dane raz na zawsze. Praca, miłość, małżeństwo, przyjaźń, pieniądze, kariera. To tak, jak początek „Usta usta” – serial zaczynał się w momencie, gdzie kończyłaby się każda komedia romantyczna. Bohaterowie się schodzą, zdają sobie sprawę z tego, że się kochają i koniec – teraz czas na szczęście. Mało kto pamięta o tym, że o każdą relację i rzecz w życiu trzeba dbać, szanować ją i pielęgnować.

Kilka dni temu ktoś inny zwrócił mi uwagę, czym jest kierowanie się wrażeniem, a czym jest kierowanie się uczuciem. Gdybyśmy my (ja i ona), kierowały się wrażeniem, za każdym razem, kiedy coś było nie tak, zapewne o jej ślubie wiedziałabym ze zdjęcia na Facebooku. Jestem też pewna, że gdybyśmy ulegały pokusie wymiksowania się z tej przyjaźni w złych momentach, nie wygrałabym Bloga Roku, bo nie byłoby przy mnie nikogo, kto mówiłby mi wprost: Napier*alaj i przypominaj, że mają głosować – nie masz nic do stracenia, a do zyskania wszystko.

I tak ostatnio siedziałam sobie przed moim domem, myślałam o prezencie na jej dzisiejsze urodziny, a pierwsze co przyszło mi do głowy, to to, że wiem i czuję, że nasza przyjaźń się nigdy nie skończy. Tak, jak moja mama nie przestanie być moją matką, a siostra zawsze będzie moją siostrą, tak ona nigdy nie przestanie być jedną z najważniejszych osób w moim życiu (nie pierwszą, nie czwartą – jedną z najważniejszych, ex-auequo). I tak, jak są rodzaje miłości, których się nie da wygasić (do rodziny, do dziecka), tak przyjaźń, zbudowana na szczerym i prawdziwym uczuciu, przestaje być przyjaźnią a staje się czymś więcej.

Nie wymyśliłam sobie tej teorii przedwczoraj. Po prostu, od jakiegoś czasu, na pytania o nią, parę razy zdarzyło mi się poprawić z „siostry” na „przyjaciółkę”. Tym silniejsze jest to uczucie, kiedy wiem, że nic nie muszę, a każda chwila, rozmowa, telefon, nagrany w pośpiechu filmik, czy powierzona tajemnica, płynie z serca i jest moim świadomym wyborem.

Tak więc, skoro przez najbliższą dobę Paulina (tak JEJ na imię), ma urodziny, to wypadałoby złożyć jej życzenia, ale i podziękowania.

Tak więc dziękuję Ci, najdroższa Paulinko, za to, że pokazałaś mi, że absolutnie wszystko jest w życiu możliwe, jeśli się tego tylko chce i prawdziwie do tego dąży. Że nie warto przejmować się opiniami innych, nawet najbliższych osób, jeśli są one dla nas toksyczne, bo każdy z nas ma swoją wolność, autonomię i prawo do odczuwania świata na swój sposób. Że nie warto oceniać książki po okładce, a warto się przekopać przez kilka pierwszych i nudnych stron, żeby trafić na prawdziwą literacką bombę (metafora, ale i nie metafora). Dziękuję, ze nauczyłaś mnie cieszyć się ze spotkań z ludźmi i z takich malutkich szczegółów, z których składa się każdy z 365 dni w roku. Że swoim przykładem pokazałaś mi, że i ja mam szansę zmienić swoje życie i poradzić sobie ze swoimi problemami, mimo, że czasem wydawało mi się, że to jest absolutnie nie do przejścia. Za to, że pokazałaś mi, że można zerwać z każdym przyzwyczajeniem, nawet najbardziej utrwalonym. No i wreszcie za to, że po latach wątpliwości, czy lubię dzieci, czy nie i czy w ogóle chcę je mieć, nareszcie znam odpowiedź.

A życzę Ci tego, żebyś nadal tak dzielnie, skutecznie i spokojnie szła w kierunku, który sobie wytyczyłaś i żeby Cię to satysfakcjonowało jeszcze bardziej, niż teraz. Życzę Ci odnalezienia wszystkich poszukiwanych przez Ciebie kawałków siebie i tego, żeby niebawem usłyszał o Tobie świat. Bo taką osobę jak Ty, powinien znać każdy.

A tego z kolei życzę Wam, kochani czytelnicy.

A to My, 9 lat później. Kraków, marzec 2015.
A to My, 9 lat później. Kraków, marzec 2015.