Śnią mi się frytki, których nie jadałam częściej, niż dziesięć razy do roku. Marzę o chlebie z masłem, mimo, że chleb kupuję niezwykle rzadko. Na myśl o tortilli, mam ślinotok. I myślę tylko o tym, dlaczego przed pójściem na dietę, nie zjadłam po raz pierwszy w życiu żeberek, które za mną chodziły od sierpnia. Mam kryzys, przed którym się nie ugnę.
Na dietę można przejść z różnych względów. Zazwyczaj w grę wchodzi kwestia zrzucenia wagi, poczucia się lepiej we własnym ciele i zwiększenie swojej atrakcyjności i poczucia własnej wartości. Można to zrobić ze względów zdrowotnych – alergii, cholesterolu, złej kondycji i innych dolegliwości. Można też po prostu zacząć rozwiązywać swój wielki problem, jakim jest uzależnienie od jedzenia.
Oczywiście, żeby zacząć go rozwiązywać, trzeba sobie z niego najpierw zdać sprawę, a do tego droga jest najdłuższa. Najpierw da o sobie znać pierwsza para spodni, w której trudno będzie ci trudno zawiązać buty. Potem częściej zaczniesz rozpinać zamek, bo tak się będzie wygodniej siedziało. Po kilku tygodniach nie wejdziesz w nie po praniu, więc odłożysz je do szafy „na później”, bo na pewno nie wchodzisz w nie, bo się nie zdążyły jeszcze rozciągnąć po praniu.
Zaczniesz szybciej zapełniać śmietnik i nagle będziesz mieć więcej naczyń do mycia. Zaczniesz zauważać, że cukier się szybko kończy i że wcale nie jest tani. Podobnie jak olej. Mimo, że będziesz rósł, twój portfel będzie coraz chudszy, więc przestaniesz kupować rzeczy, które lubisz, a zaczniesz kupować pod ilość: jak za najmniej pieniędzy najeść się do oporu. Bo właściwie do uczty, o jakiej marzysz od momentu, kiedy się obudzisz, niewiele ci trzeba: paczka spaghetti, oliwa, kilka ząbków czosnku, woda i sól. Kiedy naprawdę już nie masz pieniędzy wystarczą dwa jajka, chleb, sól i olej.
Zaczniesz odczuwać olbrzymi dyskomfort, kiedy wracając z pracy do domu będziesz miał absolutną autostradę myśli skoncentrowanych TYLKO wokół tego, za ile minut i pieniędzy będziesz w stanie zjeść olbrzymi posiłek. Układasz menu.
Makaron, coś do makaronu, ale ważne, żeby było tłuste. Cola zero, bo tą z cukrem się zasłodzę, a wolę słony smak. Jak zgłodnieję, a stanie się to prędko, zje, dokładkę makaronu, albo chrupki. A chrupki są suche, więc popiję je zupką chińską. Ale chrupki nie pasują do zupki, więc może zupka i tosty? Ok, na drugie zupka i tosty. Chrupki na deser. Przed snem wciągnę najwyżej to, co zostanie.
Rano będzie cię boleć głowa i kręgosłup. Będziesz spuchnięty na twarzy, bo sól zatrzyma całą wodę z coli, którą wczoraj w siebie wlałeś. Brzuch będzie wyglądał, jak w 5-6 miesiącu ciąży (i nie, nie jest to przekłamanie), więc znowu się zestresujesz tym, że będziesz źle wyglądać. Że wszyscy ludzie będą wiedzieć, co wczoraj zrobiłeś, że zjadłeś zapasy na kilka dni osoby z normalnym apetytem. Z podziwem i zazdrością będziesz patrzeć na znajomych, którzy jedzą śniadanie, obiad i kolację, w dodatku składającą się z umiarkowanych porcji, owoców, warzyw, ziaren, dobrych wędlin, mięs, ryb…
Zaczniesz jeść sałatki, które pokochasz, bo są wybitnie dobre. Proste? Byłoby proste, gdybyś nie jadł porcji dla sześciu osób, a w nocy nie budził się spocony z głodu i powstrzymując się od pójścia do lodówki, przez dwie godziny bił się z myślami.
Zdasz sobie sprawę, że robisz źle i wkurwisz się na siebie, co pchnie cię w ramiona pierwszej lepszej fatalnej diety. Co już grałeś? Kopenhaską dwa razy w roku, Dukana, South Beach, głodówki, kapuśniaki. Kupiłeś sobie w internecie sybutraminę i wpierniczałeś ją z wyrzutami sumienia, że robisz tak jak Ellen Burstyn w Requiem dla snu. No, ale tych dziesięciu kilo w miesiąc nikt ci nie zabierze. Tego jadłowstrętu do Big Mac’a i poczucia wolności od potrzeby żarcia.
Niestety, sybutramina na czarnym rynku jest droga, więc po kilku miesiącach nie będzie cię na nią stać. Kilogramy po chwili wrócą, a twój wyniszczony psychotropem organizm zacznie się w błyskawicznym tempie odkuwać i gromadzić to, co z ciebie zjadł, kiedy się głodziłeś.
Zaczniesz jeść ciągle. Właściwie zawsze wtedy, kiedy nie będziesz robić niczego innego. Posiłki będą lepsze od wszystkiego: od prezentów pod choinką, od spotkania ze znajomymi, od pójścia potańczyć, od sportu, od kina, spaceru, rozmowy przez telefon, a tym bardziej od seksu, bo największą przyjemność daje ci cukier, tłuszcz i uczucie nasycenia, a raczej poczucie, że masz czym się nażreć, jeśli najdzie cię ochota.
Od czasu do czasu zobaczysz się na czyimś zdjęciu i się nie poznasz. Wtedy się zdołujesz, nażresz na zapas i zaczniesz dietę. Przyjdzie pierwszy, drugi, trzeci kryzys, a ty się złamiesz, bo jakim prawem masz rezygnować z tej jednej jedynej przyjemności, jaka ci w życiu została? Jesteś samotny, nie widujesz znajomych, nie masz ciuchów, kasy, ani siły nigdzie wyjść, więc chociaż sobie coś zjesz.
Koło się zamyka.
Żeby zrozumieć jaki i jak duży mam problem, minęło trzydzieści kilogramów, studia, moje życie w Krakowie, wszystkie moje miejsca pracy, kilka związków i dziesięć lat.
Po pierwsze, wiedziałam, że nie wynika to z braku wiedzy, bo wiem, co jest zdrowe, a co nie i obżerałam się też zdrowymi rzeczami, kiedy było mnie na to stać. Po drugie, zdałam sobie sprawę, że rzecz nie leży w zabijaniu nudy, bo przecież ja się w ogóle prawie nie nudzę. Wcale też nie w braku faceta, bo nawet w związku potrafiłam wychodzić na zakupy i w drodze do domu zjeść po kryjomu trzy pączki. Zdałam sobie sprawę, że nie wiem, dlaczego to robię. Nie potrafiłam znaleźć żadnej reguły w moim obżarstwie. Było dobrze – żarłam. Było źle – też.
To, że poszłam na terapię wiecie. To, że mi pomaga też. To, czego się dowiedziałam jest tak trudne do opisania, że nie będę nawet próbować tego robić, poza tym, wbrew wszelkim pozorom, zachowuję jeszcze sporą część intymności dla siebie. Mogę Wam powiedzieć, że każdy nałóg z czegoś się bierze. Dlaczego? Bo każdy nałóg jest ucieczką, a nie można uciekać, kiedy nikt nas nie goni. Kiedy nie wiesz przed czym uciekasz, kiedy nie znasz swojego przeciwnika, jakim cudem kiedykolwiek go pokonasz?
Jeśli przestaniesz uciekać, czyli postanowisz zwalczać sam nałóg, powód zawsze cię dogoni i albo cię pokona, albo każe biec i uciekać dalej. Dlatego tyle razy nie udaje się nam faktycznie z czymś zerwać.
Więc mam to szczęście i znam to, co mnie goni. Czy pomaga mi to nie odczuwać prawdziwych tortur, kiedy powstrzymuję się przed zatapianiem moich zębów w bułce cheeseburgera? Nie. Te tortury jedynie pozwalają mi wtedy bardziej zwrócić uwagę na to, dlaczego je właśnie odczuwam i dlaczego znowu chce mi się zapchać się jedzeniem. Powstrzymywanie tej niewyobrażalnie wielkiej siły wcale nie jest łatwiejsze.
Oglądałam ostatnio jakiś film, gdzie pokazany był problem alkoholika. Denerwowałam się, dlaczego bohater nie może tak po prostu przestać pić? Wystarczy nie kupić wódki, pojechać gdzieś z rodziną, zapomnieć o tym. Tak samo jak ja. I wtedy pomyślałam sobie, że poza fizycznymi aspektami, moje uzależnienie od uzależnienia od alkoholu, niczym się nie różni. Ok, mnie jedzenie nie pozbawi utraty świadomości, nie zmieni mi mózgu, ale już zniszczy kilka narządów i pogorszy mój stan zdrowia, odetnie mnie od bliskich i wpędzi w straszne stany.
Czy któremukolwiek alkoholikowi, czy uzależnionemu człowiekowi, łatwo rzucało się swój nałóg? Dlaczego ja nagle mam mieć łatwo? Gdyby narkoman, czy hazardzista, robili sobie takie dyspensy, jakie ja chciałabym robić, w życiu nie zmieniliby swojego toku myślenia i nigdy nie uwolniliby się od nałogów. Nie można nie pić trzydziestu dni i w trzydziestym pierwszym dać sobie przyzwolenie na to by iść na 50cm pizzę z podwójnym serem (akurat głupi przykład, bo nie lubię podwójnego sera).
Więc w taki dzień, jak dziś, czy wczoraj, czy dwa dni temu, kiedy na lekkim kacu, po całonocnej domówce, nie marzyłam o niczym innym, jak o gorącej meksykańskiej zupie z nachosami (moja przyjaciółka fantastycznie gotuje), napiłam się – zgodnie z planem – maślanki i wody z cytryną. I mimo, że naprawdę zachciało mi się przez moment płakać, że nie mogę się otulić od wewnątrz gorącym i pysznym jedzeniem, BO NIE, to powiem Wam, że jestem cholernie z siebie dumna, że postanowiłam się wyleczyć i że to robię.
I jest to najważniejsza rzecz w życiu, jaką robię tylko dla siebie.