Skip to content

Nie wiem, co macie za oknem, gdy czytacie ten wpis. Ja za to mam bloki, chmury i lejący się z nieba deszcz. Uwielbiam taką pogodę, mimo, że jest czerwiec, miało być piękne słoneczne lato, a ludzie zamiast w domach, powinni oblegać plaże, ławki w parkach i trawniki. A ja kocham taką pogodę, która zmusza ludzi do pozostania w domu, bo można wtedy zrobić dla siebie dużo dobrego, szczególnie, gdy życiem targają niezbyt przyjemne siły. Dziś chciałam Wam opowiedzieć o kilku wspaniałych serialach, które są idealne na te dni, popołudnia i wieczory, które wolimy spędzić w domu i obiecuję, że po każdym z nich, poczujecie się o niebo lepiej.

Im jestem starsza, tym więcej rzeczy odsiewam po drodze. Porzuciłam "Grey's Anatomy" po jedenastym sezonie, na końcu którego uśmiercono mojego ukochanego bohatera. Gdy zaczęło mnie nudzić "The Big Bang Theory" po prostu przestałam oglądać kolejne odcinki. W ten sposób odstawiłam nawet "Dextera" w ostatnim sezonie, "Mentalistę", "Lost" i "Lie to me". Reasumując: szkoda życia na za długie i nudnawe seriale. Dzisiaj nie oglądam już kilkunastosezonowych tasiemców z dwudziestoma odcinkami po pięćdziesiąt minut. Długie odcinki wolę podane w krótszych sezonach, albo długie sezony z krótszymi odcinkami.

Zauważyłam też, że najbardziej zależy mi na tym, by serial mnie odstresował, zrelaksował i poklepał po ramieniu. Nie jest tajemnicą, że z największego marazmu, rzutu depresji i życiowego bałaganu pomogli mi pracownicy Dunder Mifflin, a wiarę w to, że jeszcze wszystko może być dobrze, przywrócili mi Ted Mosby i Robin Scherbatsky. 

Mocne seriale, zmuszające do myślenia, traktuję bardziej jak wycieczkę do kina i oglądam je raczej hurtem, przeżuwając je potem przez kilka dni, dyskutując o nich z Bomblem lub innymi współoglądającymi.

Dzisiaj jednak chcę się skupić na tej pierwszej grupie seriali, które są jak ciepły koc w zimny wieczór, jak sucha odzież po ulewie i jak najprzyjemniejsza otulinka dająca wytchnienie. Wierzę bowiem, że w trudnych chwilach, gdy rzeczywistość sprawia, że mamy ochotę zniknąć, pojawienie się na moment w innej, dającej poczucie bezpieczeństwa grupie życzliwych osób, może dać fajny punkt odniesienia i przywrócić nadzieję, że będzie dobrze i że nie wszystko stracone.

1. The Office

Serial, który uratował mi życie. Sprawił, że nie zwariowałam pracując w zimnej i bezdusznej korporacji. Przytulał i uspakajał mnie, gdy biurowa rzeczywistość była dla mnie trudna do zniesienia. Było to o tyle skuteczne, że miażdżąca większość scen dzieje się właśnie w biurze. "The Office" to wspaniała komedia bez gagów i podłożonych śmiechów w tle. Bohaterowie serialu stają się Twoimi kumplami z pracy, z którymi wymieniasz porozumiewawcze spojrzenia, gdy ktoś palnie głupotę, lub gdy szef wyda nowe bzdurne polecenie.

Zresztą, w tytułowym "Biurze" pracuje cały wachlarz osobowości, które spotkasz w prawdziwej pracy. Mamy więc poczciwego, ale głupiego i narcystycznego szefa Michaela (genialny i przecudowny Steve Carell), zaraz za nim lizusa i ekscentryka Dwighta, potem Jima, czyli uosobienie przystojnego, wolnego, szlachetnego i zabawnego gościa w firmie, z którym każdy chce się kumplować, recepcjonistkę Pam, z którą Jim flirtuje (nie będę spoilować), obojętnego Stanley'a, który wychodzi zawsze równo o 17:00, typową pracownicę biura lubiącą plotki i robótki ręczne – Phyllis, przedziwego Creeda (to postać, na myśl o której kręcę głową i zanoszę się śmiechem), trzpiotkę Kelly, której życiowym celem jest zdobycie mężczyzny, gotowego na wszystko stażystę Ryana, dewotkę i służbistkę Angelę i wykolejoną Meredith. Jest jeszcze cudowny Kevin, który ma serce z cukru i Oscar – gej meksykańskiego pochodzenia, który z cierpliwością i godnością znosi żenujące żarty szefa, ucząc go jednak granic.

Akcja serialu rozkręca się dość powoli, ale właśnie takie jest życie w małej miejscowości Scranton w Pensylwanii. Gwarantuję jednak, że gdy po kilku odcinkach załapiecie ten typ humoru i rytm, nie będziecie mogli się od tego serialu odessać. Jestem też przekonanan, że "The Office" na stałe zmieni Wasze życie. Moje poczucie humoru po obejrzeniu tego serialu zyskało zupełnie nową jakość i poszerzyło horyzonty.

Oparty na pozornie prostych żartach serial obfituje w naprawdę przezabawne, inteligentne i abstrakcyjne puenty, żarty i nawiązania. To cudowna strawa dla ducha, kompres na czoło i pakiet znajomych, o których nie będziecie w stanie nigdy zapomnieć.

2. Modern Family

Polecany szczególnie tym, którzy z różnych względów są z dala od swoich domów i tęsknią za swoimi bliskimi. W "Modern Family" poznajemy trzy, a zarazem jedną rodzinę, która przez kilka sezonów zdąży się zresztą powiększyć. Serialu nie da się tak po prostu streścić, bo fabuła w każdym odcinku dotyczy czegoś innego, choć tłem i głównym bohaterem zawsze jest rodzina. Nie brzmi to zbyt zachęcająco, więc może jednak spróbuję.

Pewnie poznajecie starszego pana po środku zdjęcia. To "Al Bundy", który w przeciwieństwie do "Świata według Bundych", w tym serialu gra ciepłą, choć momentami trudną postać głowy rodziny i nestora rodu. Jego dziećmi są Claire (blondynka z rodziny po lewej) i Mitch (rudy pan po prawej). Claire tak samo jak swojego męża i dzieci, kocha kontrolę, rywalizację i wygraną. Mniej lub bardziej świadomie konkuruje z Glorią (nową żoną jej ojca) i swoim bratem. Te usilne starania Claire o uznanie ojca są jednym z cenniejszych wątków w całym serialu, bo pokazują jeden z najczęściej powielanych schematów w relacji dziecka z rodzicem.

Całą rodzinę tworzą:

Claire wraz z mężem Philem – perełką i kwintesencją klasycznego nierozgarniętego i nie do końca wyrośniętego zięcia, mają trójkę dzieci: "ładną i sympatyczną" Hayley, przeinteligentną i nieco zarozumiałą Alex oraz przesłodkiego gapowatego Luke'a. Niezwykłą przyjemność sprawia mi oglądanie, jak przez kolejne sezony stereotypy, w jakie ich postaci zostały włożone, padają i ewoluują w bardzo ciekawym i niekoniecznie spodziewanym kierunku. Największą przyjemność i ukojenie sprawia mi obserwowanie bliskich więzi, jakie łączą całą rodzinę, mimo, że wszyscy mają kompletnie inne charaktery, oczekiwania od życia i zainteresowania. To naprawdę jak kompres.

Mitch i Cameron – para gejów, których poznajemy, gdy Mitch dopiero zabiega o akceptację swojego życiowego wyboru przez ojca. Przez wszystkie sezony obserwujemy przepiękną relację dwóch mężczyzn, których miłość sprowadza do rodziny małą Lily, którą adoptują i wspólnie wychowują.

Pritchettowie – Jay, po rozwodzie z matką swoich dzieci zakochuje się w płomiennej, temperamentnej i głośnej Glorii, która przyjechała do USA wraz ze swoim synkiem Mannym, aż z Kolumbii. Na pierwszy rzut oka ekstrawertyczna i energiczna Gloria zupełnie nie pasuje do spokojnego, nieco zmęczonego życiem Jaya, ale to właśnie ten rodzaj związku, w którym para czerpie ze swoich różnic, niż pozwala im się dzielić. Najlepszym dowodem na to jest ich wspólne dziecko, które pojawia się w jednym późniejszych sezonów. Manny natomiast to przeuroczy "stary-maleńki". Chłopiec z manierami doświadczonego gentlemana i konesera życia. 

Ja wiem, że mój opis brzmi mdło jak awokado posmarowane masłem, ale musicie mi uwierzyć na słowo, że jeśli jest jakaś rzeka, w której płynie humor, to "Modern Family" kąpie się w niej regularnie. Nie ma gagów, nie ma śmiechów z tła, jest za to – podobnie jak w "The Office" – formuła mockumentary, choć nieco mniej dokumentalna. Ale mamy setki z bohaterami mówiącymi do kamery. Przede wszystkim zaś, mamy życie, w którym nigdy nie jest na nic za późno, miłość, akceptację i pokłady świetnego humoru. A to zestaw, który uwielbiam! 

3. How I Met Your Mother


Myślę, że to "Przyjaciele" naszego pokolenia. Akcja serialu dzieje się w przyszłości, bo w roku 2030, kiedy to Ted Mosby postanawia opowiedzieć swoim dzieciom historię o tym, jak poznał ich matkę. Opowieść ta rozciąga się jednak na ponad osiem lat, co przelicza się na dziewięć sezonów.

Jak nietrudno się domyślić, główną osią serialu jest życie miłosne Teda, który pozazdrościwszy swoim przyjaciołom – Lilly i Marshallowi udanego związku, postanowił się ustatkować i znaleźć kobietę swojego życia. Już w pierwszym odcinku pojawia się piękna Robin, za którą Ted będzie uganiał się przez kolejne sezony, ale od samego początku wiemy, że to nie ona jest tytułową matką.

Niezwykłe jest to, że tożsamość matki poznajemy w dwóch ostatnich odcinkach całego serialu, a na to zakonczenie warto było czekać niespełna dziewięć lat. Wszystko dlatego, że to serial, który opowiada miłosną historię, mówiąc jednocześnie o tym, że całe prawdziwe życie, ważne rzeczy i ludzie, których kochamy, wypełniają każdą chwilę i to one są jego rdzeniem, a nie poszukiwanie wymarzonego partnera. Czy nie jest tak, że to właśnie to, co pomiędzy wierszami tak naprawdę stanowi treść dobrej powieści?

Ciepła, zabawna, luźna opowieść, której można słuchać po kilka razy. Przyjaźnie do pozazdroszczenia i świadomość, że jeszcze wszystko przed nami, to to, co w "How I Met Your Mother" kocham najbardziej. No i to zakończenie, którego jestem wielką fanką. Gdy do niego dotrzecie, zrozumiecie, co mam na myśli!

4. Easy

Niezwykły serial bez głównych bohaterów, choć obsada jest zaskakująca: Orlando Bloom, Emily Ratajkowski, Kate Micucci. Każdy odcinek "Easy" opowiada zupełnie inną historię. Jedynym motywem wspólnym jest tytułowe słowo "easy", które jest pointą każdej z opowiadanych historii. Co zatem opowiada tak zróżnicowany serial? 

A no opowiada nasze życie. Te wszystkie sytuacje, z którymi mierzymy się w swoich związkach, przyjaźniach czy karierze. "Easy" ma nad życiem tę przewagę, że rozwiązanie problemu, czy sytuacji widzimy po kilkudziesięciu minutach, a w życiu rozwiązań nie poznajemy tak szybko. Ale "Easy" uczy tego, by o przeróżnych aspektach naszego życia rozmawiać i szukać rozwiązań, nie zaś skupiać się na problemach, tracąc zupełnie dystans i rzeczywistą wagę problemu. 

Czasem zupełnie nie widzimy rozwiązania problemu, które leży na wyciągnięcie ręki i jest zaskakująco proste, satysfakcjonujące i przynoszące ulgę. A czasem wyolbrzymiamy nic nie znaczące zdarzenia, nadając im wagę, która potrafi zaburzyć doskonałą harmonię. Brzmi enigmatycznie, wiem, ale nie chcę Wam spoilować kilku świetnych odcinków i rozkmin, które mam po nich do dziś.

Z "Easy" czerpię siłę do tego, by życiu powiedzieć "to nic takiego". A właściwie zapewnić samą siebie, że "nic strasznego się nie dzieje" i że życie jest dużo mniej dramatyczne, niż by się można było tego spodziewać.

5. Master Of None


Zanim zacznę o samej fabule, muszę sobie tu pozwolić na offtopic: twórcą serialu i odtwórcą głównej roli jest Aziz Ansari – aktor znany z "Parks and recreation" (polecam!). Cóż w tym niezwykłego? Otóż "Parks and recreation" i "The Office" to praktycznie identycznie w formie seriale. Aktorka grająca w "The Office" Kelly Kapoor  – Mindy Kaling także stworzyła swój serial, w którym zagrała główną rolę. Zarówno Aziza jak i Mindy łączy hinduskie pochodzenie i niesamowity luz, jakim dzielą się z widzami. I o tym luzie właśnie chcę powiedzieć.

Jeśli istnieje jakiś wentyl do spuszczenia powietrza z napompowanego oczekiwaniami, sztucznością, założeniami, ambicjami i powierzchownością świata, to jest nim "Master Of None". W polskim tłumaczeniu "Specjalista od niczego". I taki właśnie jest Dev – główny bohater serialu. Trzydziestolatek z marną karierą aktora reklamowego, za to z grupką zupełnie niewyjątkowych przyjaciół, z którymi rozmawia o swoim niezbyt zawirowanym życiu i niezbyt skomplikowanych problemach. Przecież to o nas!

"Master Of None" pokazuje życie naszego pokolenia, które w tym momencie miota się pomiędzy resztkami nastoletniej beztroski, a tak zwanym prawdziwym życiem. Chcemy tworzyć związki, a gdy się to udaje, jesteśmy trochę zaskoczeni, "że to już". Już jesteśmy trzydziestolatkami w stabilnych związkach, myślącymi o przyszłości i planującymi ją. I co wtedy często nas dopada? Panika. Wątpliwości. Zagubienie. 

Dev to ja i Ty – zwykły i normalny człowiek, który po prostu żyje i ramach tego życia trafia na zwykłe i normalne rzeczy. W dzisiejszych czasach, w których panuje jakiś dziki kult sukcesu i w którym każdy kto go nie odnosi, czuje się jak największy przegrany, usłyszeć o tym, że normalne życie jest jak najbardziej NORMALNE, to rzadkość i dlatego celebruję każdą minutę, którą "Master Of None" na tę misję głoszenia normalności poświęca. 

Za każdym razem, gdy odpalamy "Netflixa" i włączamy "Specjalistę od niczego", mam wrażenie, że wkładam wygodny dres, w którym po prostu się relaksuję. Normalnie.

6. Grace&Frankie

Jak wyobrażasz sobie swoją siedemdziesiątkę? Jako etap życia, który jest jednym wielkim urlopem i niezmienną przyjemną monotonią? A co jeśli masz siedemdziesiąt lat, a Twoje życie nagle kompletnie się zmienia i musisz zacząć zupełnie od nowa?

Grace i Frankie to dwie starsze panie, których mężowie mają wspólną firmę i pracują ze sobą od zawsze. Grace – wyniosła, kochająca luksus i zadbana kobieta, niezbyt przepada za hipisowską Frankie, która dużo większą wagę przywiązuje do tego, co duchowe, niż do tego, co fizyczne i powierzchowne. W pierwszym odcinku panie spotykają się w restauracji, do której zaprosili je ich mężowie. Obie są przekonane, że małżonkowie chcą poinformować je, że przechodzą na emeryturę, ale czymże byłoby życie, gdyby nie było pełne niespodzianek?

Zamiast o emeryturze, Grace i Frankie dowiadują się o tym, że ich mężowie od nich odchodzą, gdyż od lat są w sobie zakochani i nie chcą się dłużej męczyć. Zszokowane i zrozpaczone kobiety niezależnie od siebie uciekają do wspólnego domu na plaży i niejako z przymusu zaczynają ze sobą mieszkać.

Tu się zatrzymam z opowiadaniem fabuły, a skupię się na tym, za co serial kocham. Za dobro, za niewymuszony humor, za zaczynanie od nowa i za to, że one naprawdę czerpią z życia garściami, mimo, że są w wieku naszych babć. W pewnym momencie zakładają nawet wspólny startup, co też jest cudownym, kobiecym i feministycznym wątkiem. W tle przewijają się ich dzieci, dorosłe, ale wciąż niekoniecznie samodzielne, oraz mężowie, którzy także układają życie od nowa, choć jest im pewnie łatwiej z racji łączących ich uczuć. 

Niezwykłe w serialu jest dla mnie ciepło bijące od każdego z głównych bohaterów. Jak kochając się można przeżyć rozstanie, a potem nadal się przyjaźnić, wspierać i tworzyć nieco przemodelowaną rodzinę. To serial, który mi mówi, że prawdziwych uczuć nie da się wygasić, ale przede wszystkim, że nigdy nie jest na nic za późno. Bo nie jest!


Oglądaliście któryś z powyższych seriali? Dajcie znać, bo uwielbiam dyskutować na temat poserialowych i pofilmowych wrażeń. Co dorzucilibyście do powyższej listy serialowych pocieszaczy?