Skip to content

Wspominałam ostatnio co nieco o serialach i wpisie na podsumowanie zakończenia Julii. Zwlekałam z pisaniem głównie ze względu na koniec siódmego sezonu Dextera, jednak do tej pory nie widziałam ostatnich dwóch odcinków, a myślę, że czas napisać, tym bardziej, że jest o czym.

Zacznę może od mojego zachwytu ostatnim podwójnym odcinkiem How I met your mother. Serialowe komedie nigdy nie były moją działką, dopóki moja ukochana była współlokatorka nie podrzuciła mi płyt z sezonami HIMYM. Od razu wciągnęło mnie na dobre. Pamiętam, że zbiegło się to z moją dietą Dukana i do seansów How I met… wcinałam odtłuszczone kabanosy i dukanowskie parówki (leżąc w łóżku, jak na dietę przystało). Nadrobiłam kilka sezonów w mniej niż tydzień i później oglądałam już tylko na bieżąco. Miałam nawet mały rytuał z moją współlokatorką – w każdy wtorek po pracy kładłyśmy się z czymś obiadowym w moim łóżku i oglądałyśmy nowy odcinek. I tak jakoś przez prawie dwa lata tydzień w tydzień wzdychałyśmy do Barneya, chciałyśmy być jak Robin, zachwycałyśmy się ciążą Marshallów i wkurzałyśmy się na Teda. Przyszedł jednak taki moment, że przygody piątki znajomych  z Nowego Jorku zaczęły być mało ciekawe, Tedowi wiecznie nie wychodziło, Robin była z kimś tam, Barney wyrywał laski, a Lilly i Marshall zaczęli być mamuśką i tatuśkiem. Nawet przemykający od czasu do czasu żółty parasol nie ekscytował jak wcześniej.
Żeby zabić nudę między jednym odcinkiem HIMYM, a drugim, zaczęłam się przekonywać do The Big Bang Theory, jednak miałam doń kilka podejść. Ostatnie wyszło na dobre. W wakacje tego roku odkryłam trzecie komediowe mistrzostwo, czyli Modern Family. Przy którymś z kolei odcinku tego ostatniego, pomyślałam sobie: “Jak ja do tej pory mogłam za odnośnik brać How I met your mother? Przecież tamto się już dawno wypaliło!”
Dlatego też naturalną koleją rzeczy jest fakt, że nie spodziewałam się po nadchodzącym sezonie HIMYM niczego specjalnego, tym bardziej, że zapowiedzi producentów i scenarzystów na Comic-Con nie brzmiały zachęcająco. No i początek sezonu nie był zachęcający at all. I nagle zaczęło się robić ciekawie. Tak mniej więcej odkąd Ted zerwał z tą niemiecką pomyłką, a Robin rzuciła półgłówka.
(Dla osób, które nie widziały tego sezonu wcale, lub mają jakieś zaległości, radzę pominąć ten akapit, bo będzie to raczej spory spoiler).
Wątek z grubą Patrice, z którą nagle związał się Barney, wybuchy zazdrości u Robin, smuty Teda – moim zdaniem to taka sama intryga i niecny plan produkcji wobec widza, jak genialny plan Barneya wobec Robin. Jasne, że ma on więcej z bajki, niż z rzeczywistości, ale kto by o to dbał tak naprawdę?
Tak więc biedna, miotana zazdrością Robin chce za wszelką cenę rozdzielić Patrice i Barneya, wykradając wielką księgę Barneya, w której zapisywał on wszystkie stosowane przez siebie motywy na podryw. Zakrada się do jego mieszkania i szuka książki. W tym samym czasie do mieszkania wchodzi Barney z Patrice, kłócą się, wychodzą, Robin zdobywa księgę, kładzie ją w popłochu na łóżku w sypialni, Patrice ją odkrywa i… całkowicie wybacza Barneyowi jego dotychczasowe podejście do kobiet. W efekcie tego, Barney mówi w tajemnicy Tedowi (a jak wiemy, to największa tuba w Nowym Jorku), że chce oświadczyć się Patrice i podaje dokładne miejsce i godzinę. W tym samym czasie Ted ma wielką imprezę z okazji otwarcia zaprojektowanego przez siebie drapacza chmur, na którą zaprosił (w ramach zakładu) Robin. W trakcie jazdy, serduszko Teda się kruszy i mówi Robin o zaręczynach Barneya, namawiając ją do tego, by zawalczyła o niego, póki nie jest za późno. Robin po wahaniach decyduje się na to, by wejść na dach wieżowca, na którym Barney planował oświadczyć się Patrice i okazuje się, że przyszła właśnie na własne zaręczyny.
Wszystko od początku do końca było przez Barneya ukartowane, a w zrozumieniu całego spisku pomógł ładny flashback z kilku wcześniejszych odcinków, gdzie pozornie nieistotne sceny były sednem planu.
Oczywiście scena była przepiękna (motylki w brzuchu, dłonie złożone w modlitewnym zachwycie i różne tego typu gesty), jednak najbardziej podobała mi się scena równoległa, gdzie serial naprawdę sięgnął do swoich korzeni. Po raz pierwszy od dawna przypomniałam sobie o rdzeniu tego serialu, jakim przecież jest poszukiwanie miłości życia przez Teda. Kilka ostatnich sezonów zdecydowanie zdominowali Lily i Marshall oraz Barney. Ted, któremu kibicowałam od samego początku, przez ostatnich kilkadziesiąt odcinków zwyczajnie mnie drażnił i irytował tą swoją cipowatością, dość kiepskim charakterem i rozmemłaniem. Jego wątki miłosne ostatnio były nudne i mało ciekawe, a ja myśląc o How I met your mother, zupełnie nie myślałam o Tedzie.
W ostatnich dwóch odcinkach, Ted wznosi się na wyżyny – definitywnie, w samotności i sam ze sobą rozwiązuje trwający wiele lat problem z uczuciami do Robin i daje jej swoje błogosławieństwo oddając w ręce Barneya. Jedzie na swój bankiet sam i nareszcie, po raz pierwszy chyba w historii całego serialu, świadomie żyje własnym życiem. Scena, w której Ted przechodzi między ludźmi na trwającym w jego wieżowcu bankiecie, naprawdę ścięła mnie z nóg. Nie piękne oświadczyny Barneya, nie przemowa Robin, nie ich wspólny pocałunek (raczej wiadomo już, że historia ta zakończy się szczęśliwie, bo Robin i Barney staną na ślubnym kobiercu), ale właśnie ten moment świadomej samotności i bycia tu i teraz Teda.
Uwielbiam ten odcinek właśnie za to, że przywrócił mi wiarę w głównego bohatera, ale przede wszystkim przypomniał o co w nim chodziło i zapowiedział dobrą ścieżkę dla nadchodzących odcinków. Mam wielką nadzieję, że ta fabularna hossa będzie trwać jeszcze długo.
Powiem szczerze, że dzisiaj poza pochwałami, niewiele mam do powiedzenia, ale to chyba dobrze, bo jak mówi moja babcia: jak masz mówić źle, to lepiej nic nie mów. W ogóle nie stosuję się do tej zasady, aczkolwiek święta nastroiły mnie do bardziej stonowanych wypowiedzi.
Są jednak pewne kwestie, które trudno mi zbyć milczeniem lub łagodnie ująć. Dwie z nich wywodzą się z jednego z moich ulubionych seriali typu codzienna telenowela do obiadu/kolacji, a mianowicie z Na Wspólnej.
Pierwsza i nieśmiertelna, a dla wielu ludzi najbardziej charakterystyczna, to Igor Nowak. Występował w jednym z pierwszych odcinków serialu, czyli jakieś grube dziesięć lat temu. Dekada pomiędzy szesnastym, a dwudziestym szóstym rokiem życia, to największa dekada w życiu człowieka. Od gówniarza mierzącego swoją wartość ilością wypitego wina w parku przeistaczamy się w człowieka, który musi na siebie zarabiać i się utrzymać (a niejednokrotnie także swoją rodzinę), który wie co to podatki, w dodatku płaci je regularnie, człowieka, który ilość wypitego alkoholu przelicza na energię i zdrowie w dniu następnym, który liczy pieniądze, odkłada je lub oszczędza, oraz w człowieka, który plany o wielkim koncercie własnego zespołu zamienił na tygodniowe wakacje nad ciepłym morzem i awans w perspektywie najbliższych dwóch lat. Co więcej, w wieku szesnastu lat mamy jednego wroga, jakim są rodzice. Dekadę później doskonale ich rozumiemy, bądź sami nimi jesteśmy.
Igor Nowak przez tę dekadę poza przypadkowym spłodzeniem dziecka i pójściem do pracy w jakiejś kompletnie kosmicznej redakcji, nie zrobił żadnego postępu. Dziesięć lat temu ten chłopak wyglądał tak samo, miał ten sam dzwonek komórki, i, co gorsza, tę samą mentalność.
image

Igor Nowak, najbardziej cool przedstawiciel młodszego pokolenia facetów w serialu – naturalny wdzięk i czar

Twórcy polskich seriali jakiś czas temu zeszli na ziemię i zaczęli urzeczywistniać bardziej swoje postaci. Dzięki temu kiedyś Mroczkowi zdarzyło się przekląć, Kamilowi Hofferowi o 20:00 wymsknął się z ust “skurwiel”, a w Klanie pojawił się alkohol (poza wątkami ciężkiego, nabywanego w ciągu dwóch odcinków, alkoholizmu – [Bogna]). Dlaczego więc, u licha, ci od Wspólnej chcą wcisnąć ludziom ciemnotę, że w dobie dwuletnich abonamentów, promocji, absolutnego boomu na rynku mobile, Igor Nowak od jedenastu lat ma ten sam dzwonek, a więc na 99% ten sam telefon?
W Prawie Agaty, główna bohaterka zmieniła telefon co najmniej dwa razy, w Hotelu 52 zrobili z tego nawet wątek (bez product placementu), Różdżka w Lekarzach z Samsunga Galaxy Ace przerzuciła się na iPhone. Igor Nowak, uchodzący za przystojnego i ogarniętego gościa na Wspólnej, ma wciąż tego samego Alcatela, co w czasach, gdy chodził do gimnazjum.
Na bank.
Abstrahując od tego telefonu, to większej cipy (bohaterów z Julii pomijam, bo to praktycznie inny gatunek) szukać trudno. Najpierw jest aspirującym młodym piłkarzem, który miał wypadek (nie pamiętam jaki) i musiał zrezygnować z piłki. Jednak życiem Igora zawsze rządziły kobiety.
Jak się Igor zakocha, to dziewczyna mu wyjeżdża do Stanów i go zdradza, jak już się ogarnie i pozna nową dziewczynę, to musi ona być prostytutką i wciągnąć go w bagno. Jak się z tego bagna wyrwie, to zaręcza się z inną dziewczyną, która naturalnie musi umrzeć, bo ma białaczkę. Potem pizduś przeżywa depresje, załamania, zakochuje się, wszystko jest w pytę, ale musi się coś spierniczyć i dziewczyna ucieka do swojego szefa, leci na dwa fronty i zachodzi w ciążę. Nie wiadomo, który jest ojcem, ale Igor chce wychowywać nawet nieswoje dziecko. Igor jest szczeniakiem, nie ma hajsu, wychodzi więc za szefa, ale Igor po 27394 minutach scen przeżywania depresji na kanapie (tej samej co w 2002), zrywa się i kradnie ją sprzed ołtarza. Nic to nie daje, ona i tak wyjeżdża, Igor zalicza one night stand z popierniczoną alkoholiczką, z którą (a jakże!) wpada i jak prawdziwy facet każe jej usunąć ciążę. Potem ma jakiś wypadek, leży sparaliżowany czy tam nieprzytomny, potem szuka pracy, dostaje ją w gazecie, której redakcja funkcjonuje nie wiem na jakich zasadach. Potem po WIELKIM SENSACYJNYM ODKRYCIU KORUPCJI W POLSKIEJ PIŁCE NOŻNEJ dostaje wiatru w żagle i odkrywa nową aferę, jednak trochę wtapia i zawieszają go.
To powód do tego, by przez kolejnych kilka miesięcy siedzieć przy stoliku w mieszkaniu mamy i napierniczać w gry na odłączonym od prądu laptopie bez podłączonej myszki, wydając przy tym dźwięki typu „pśśśśśfffiuuuuu bdszszsz” i tym podobne. Na ratunek przychodzi mu matka jego własnego dziecka, które chciał usunąć, wyleczona alkoholiczka, która jeszcze kilka odcinków wcześniej miała ciężkie problemy z głową. Wystarczyło, żeby Igor się stoczył i panna wyleczona. To skłania Igora do zejścia się z panną, zamieszkania z nią, po czym kilka tygodni po przeprowadzce, pójścia do łóżka z tą duperą, którą kradł z ołtarza. I tu fabuła się zatrzymuje, bo tym oto telegraficznym skrótem przelecieliśmy przez 11 lat życia Igora Nowaka.
W ogóle zauważcie (ci, którzy nie oglądają niech przy okazji rzucą na to okiem), jaką taktykę ekspresji bólu, napięcia, zmartwienia i smutku przyjął Jakub Wesołowski, mający zaszczyt odgrywać rolę tego pizdeusza. Jeśli ktoś wie, o czym mówię, czekam na odpowiedzi w komentarzach.
Druga Wspaniałość z Na Wspólnej to niegdyś pierwszy biust RP, obecnie manekin na długie wełniane swetry, czyli Renata Dancewicz (Weronika Roztocka). Nie wiem, kto jest odpowiedzialny za tę tragedię, czy Dancewicz, czy po prostu scenarzyści. Obstawiam tych drugich, a w takim wypadku Renacie Dancewicz należy się wielki szacunek za to, że chce jej się swoją twarzą firmować tę mimozę owiniętą w koc.
Jezzzu, mieć taką w domu, wiecznie niezadowoloną, bladą, rozmemłaną, zimną, męczącą, płaczącą, z nosem na kwintę, a ustami w podkowę, to naprawdę piekło na ziemi.
image

Weronika Roztocka w swojej naturalnej i najczęstszej pozie

Teraz ma pecha, bo niestety wykryli u niej guza piersi w pierwszym stadium i musi poddać się operacji. Decyzja o tym, czy w końcu się jej podda, czy nie, jest zmieniana z sekundy na sekundę, podobnie jak większość decyzji, które ta kobieta podejmuje: począwszy od tego czy się wkurzyć na swoją wieśniacką siostrę oszustkę, czy ją uwielbiać (mimo, że znają się od kilku miesięcy). Spróbuj człowieku się sprzeciwić – od razu zacznie szczekać, obrażać się, szantażować i wykrzykiwać jeden i ten sam argument: “nie wiesz jak to jest wychowywać się bez rodziców!!!”.
O matko, właśnie doszło do mnie, że wkurzających rzeczy nawet w ulubionych serialach jest całe mnóstwo, a ja jestem przy końcy czwartej strony a4 w wordzie, dlatego raczej będę musiała podzielić to wszystko na części, bo życie za oknem mija, za kilka godzin wraca ukochany, a ja w proszku.
Takich problemów w serialach nie ma, bo w tych tekturowych mieszkankach poza atrapami książek i obrazami, niewiele się znajduje. No i dziewczyny i kobiety z polskich seriali ZAWSZE mają czas.
Cześć!