Wiecie, że kocham seriale. Nie wiecie, że męczę się przy oglądaniu filmów (za wyjątkiem filmów z Meryl Streep) i że F. mógłby w pełni kontrolować mój sen i moment, w którym zasypiam, puszczając mi co wieczór to, co IMDB mu poleca.
Ostatnio w serialach posucha – u nas do marca cisza (poza Klanem, Na Wspólnej i Pierwszą Miłością), a za oceanem ledwie skończyła się przerwa świąteczna, więc seriale powolutku się rozkręcają, Dexter nie leci, Breaking Bad nie leci, Revenge mi się znudziło, więc zostawiam sobie go na moment, kiedy będę chciała oglądać cokolwiek i machnę znów sezon w tydzień. Desperatek już nie ma, komedie oglądam na bieżąco, a Grey’s anatomy oszczędzam na jakiś weekend, bądź samotny wieczór.
Zostały więc stare polskie, nigdy nietknięte, serialiszcza. A skoro o polskich serialach mowa, czas ulać nieco goryczy i podzielić się kolejnym bolącym mnie motywem w naszych serialach. Nadszedł czas na moją krótką listę serialowych dziennikarzy, którzy z rzeczywistością mają niewiele wspólnego.
- Igor Nowak i redakcja dziennika Kraj
Już kiedyś o nim wspominałam trochę w innym kontekście, lecz wątek jego pracy i zawodu mocno się wówczas wybijał.Igor, człowiek bez ambicji na redaktora, bez żadnych nawet studiów humanistycznych i dziennikarskich (machnął kilka semestrów fizjoterapii), jakimś cudem trafia do redakcji jakiegoś poczytnego dziennika Kraj, w którym ni z gruchy, ni z pietruchy dostaje etat.
Stół do masowania…
… na stół do pisania.
Dziennikarstwo Igora nie polega na dłubaniu zapychaczy szpalt newsami o sesji rady miejskiej, czy parafrazowaniu newsów z PAPu, lecz od razu, z grubej rury Nowak zaczyna prowadzić poważne śledztwa dziennikarskie na miarę afery solnej i starego mięsa w puszkach.
Znowu jakiś problem w życiu, a muszę być w formie, żeby pisać, pisać, pisać…
W trakcie śledztw obawia się o życie własnej matki, a potem matki swojego dziecka (z dzieckiem włącznie) i obawy są tak silne, że niczym Denzel Washington czy inny Mel Gibson, musi ukrywać swoich najbliższych w hoteliku w lesie pod Białymstokiem.
Takie tam, po publikacji artykułu…
Sama redakcja wygląda jakby ją miał narysować przedszkolak: biurko, komputer, obowiązkowe żaluzje, a dziennikarze latają z kartkami a4 i poprawiają sobie nawzajem TE TEKSTY, powtarzając w kółko kilka zwrotów takich jak:
Nanieś korekty na ten tekst.
– Na kiedy ten tekst? -Na wczoraj.
Nie mam czasu, muszę napisać ten tekst.
Naczelny nie puścił mi tego tekstu.
Przyślij mi ten tekst do 17:00, musimy oddać numer.
Mam problem z tym tekstem.
Przez ten tekst będziesz miał same problemy.
Igor, gdzie jest ten tekst? Miał być na wczoraj.
Jako, że nie każdy jest dziennikarzem (choć po lekturze polskich seriali można odnieść takie wrażenie), praca w redakcji jakiegoś czasopisma nie polega na siedzeniu w ładnym fotelu i przerzucaniu kartek, bo długopisem nikt już tekstów dziś nie pisze. Tym bardziej, raczej nikt sobie ich nawzajem tym długopisem nie poprawia. Co więcej, albo w redakcji jest chill i nikt nie ma zapierniczu, albo przewalone mają wszyscy, więc taki jeden Igor Nowak nie ma racji bytu.
Z drugiej strony, czego oczekiwać od redakcji, w której przełożony nie ma nic do roboty poza dzwonieniem do matki Igora i bujaniem się w ergonomicznym fotelu? Nie mówiąc już o tym, że on chyba ciągle zbiera się do wyjścia, bo najczęściej widujemy go w kurtce i stylowym kaszkiecie rodem z ultragejowskich barów.
Szef Igora i stereotypowa dziennikarka: pyskata, zarozumiała, w słuchawkach i fatalnie ubrana. - Agnieszka Lubicz i redakcja Gazety BrukowejLubicie przesadzone żarty? Skecze, w których jest o zdanie za dużo? Przekombinowane pointy? Nie? To nie polubicie gazety, w której pracowała Agnieszka Lubicz, starsza córka doktora Lubicza z Klanu.
Nazwanie wątpliwej renomy czasopisma epitetem, po to by podkreślić widzom jego naturę jest właśnie takim przesadzonym żartem, przegiętym dowcipem i przesytem formy.
W Brukowej Agnieszka nie wypowiadała wyrażenia ten tekst z takim pietyzmem jak Igor Nowak, jednak w każdej dyskusji ze swoją szefową padało jedno z następujących haseł:
Naszego czytelnika nie obchodzi taki temat – musi być sensacja, jakaś tragedia!
Chodzi o to, by tekst się sprzedał.
Nie jesteśmy instytucją charytatywną, tekst musi się sprzedać.
W tym artykule jest za mało seksu, tragedii i sensacji, a tego czytelnik oczekuje.
Dziś rynek funkcjonuje inaczej – dziś wszystko musi się sprzedać.
Nie bądź taką idealistką, zejdź na ziemię – ideałami nie nakarmisz swojej córki.
Chcesz mi powiedzieć, że… ideały… że… co… chleb…?
W świecie Klanu dziennikarz jawi się jako parszywa szuja, hiena, sprzedawczyk; ktoś, kogo trzeba najlepiej zesłać na społeczny margines, a gdy tam się znajdzie, to i tak publicznie napiętnować za tak karygodną postawę.
Z drugiej strony, telewizja w tym serialu zatrzymała się w czasach Wojciecha Pijanowskiego i jego Koła Fortuny. Niedawno Agnieszka Lubicz brała udział w debacie, tym razem jako gość, nie jako prowadząca. Studio wyglądało jak żywcem wyciągnięte z jakiegoś programu na RTL7.
Tak według Klanu wygląda telewizja.
W czasach szkła i stali, gładkich blatów, livestreamingu, VOD, w Klanie w telewizji wciąż panuje moda na małe pluszowe fotele, tła z końcówki lat 90-tych i wykładzina z Domowego Przedszkola.
Co więcej, w Klanie w ogóle telewizja jest absolutnie otwarta na każdego. Michał Chojnicki (operator koparki) miał dostać swój program, podobnie jak Edyta Herbuś (trenerka tańca) oraz student będący chłopakiem Bożenki. Tak o, po prostu. - Marta Konarska i TVN
Kolejny przykład z Na Wspólnej – dziwny rodzaj lokowania marki, aczkolwiek to nawet logiczne, że stacja matka chce sobie na bohaterce serialu zrobić doskonały PR.Marta (Joanna Jabłczyńska), która dostała pracę w TVNie (a raczej swój własny program tamże), bez absolutnie żadnego doświadczenia, wykształcenia i stażu. Po prostu, wystarczyło rzucić studia, zostać zgwałconą, potem zajść w ciążę i wystąpić chyba w jakimś odcinku talk show dla kobiet, by prezes największej komercyjnej stacji w tym kraju dał jej cały program.
Marta Konarska (z domu Hoffer) w pracy.
Co więcej, ten prezes daje jej wolne wtedy, gdy ona chce, respektuje jej Bóg wie ile trwające L4, a gdy ta rzuca pracę, prezes nie przyjmuje wypowiedzenia, tylko trzyma dla niej miejsce, gdyż drugiej takiej, jak ona, świat nie uświadczył.
Jako, że przez jakiś czas pracowałam dla telewizji, mogę Wam powiedzieć jak wyglądałaby kariera Marty, gdyby miała coś wspólnego z rzeczywistością (zakładając oczywiście, że Marta nie jest tancerką TzG, Natalią Siwiec, ani skandalistką).
W wieku dwudziestu kilku lat poszłaby do TVNu, zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną, poprzedzoną wysłaniem CV i listu motywacyjnego. Na rozmowie zostałaby przemaglowana, a potem przyjęta od zaraz na stanowisko popychadła do pracy, niby za pieniądze, jednakowoż (o ile nie odeszłaby w ciągu 72 godzin, a taki jest średni staż pracy nowych redaktorów), w ciągu miesiąca nie zarobiłaby więcej niż kilkaset złotych (przy dobrych wiatrach). Nie wracałaby z pracy wcześniej, niż o 20:00, nie miałaby też żadnych wolnych weekendów (w ogóle, żadnych dni wolnych), dopóki nie zrobiłaby kilku dobrych programów. Chcąc się wybić wyżej, musiałaby czekać minimum dwa lata, przy założeniu, że kilku pretendującym do miana wydawcy, koleżankom puszczą nerwy, zbuntują się mężowie i rodzina, lub po prostu zostaną wywalone na zbity pysk, bo przez miesiąc producent nie kupił ich odcinka.
Jeśli Marta by zachorowała, dostałaby do ręki służbówkę i musiałaby pracować z domu, po czym, gdy tylko gorączka spadłaby do poziomu niezagrażającego życiu, wróciłaby do redakcji i tam chorowała. Gdyby przebąknęła coś o chęci odejścia, rezygnacji lub o urlopie na żądanie, przy tym ostatnim usłyszałaby, że coś takiego na jej umowie nie istnieje, a przy dwóch pierwszych, słodkie arrivederci. I to, bynajmniej, nie od prezesa.
Po kilku latach absolutnej harówy, którą jest w stanie częściowo zrekompensować tylko fakt, że zamiast tych wolnych weekendów i nieistniejących urlopów, dostaje się dwa miesiące wolnego: grudzień i lipiec, gdy telewizja na chwilę zasypia i kończy sezony.
Nie znam absolutnie nikogo, kto po upływie kilku lat nawet, przedarł się zza kulis na scenę. Tym bardziej nie powinno się wierzyć, że średnio zdolna, marudna i humorzasta pannica z dzieckiem, staje się dla stacji cenniejsza, niż czołowi publicyści i dziennikarze, których (jak historia pokazuje), potrafiono się pozbyć ot tak, z powodów czasem tak błahych jak kłótnia z koleżanką.
Zza kranu…
…do ekranu. - Barbara Jasnyk, RMF FM.Nie pamiętacie jej? To dobrze; znaczy to, że Wasze mózgi doszły już do siebie po oglądaniu najgorszego serialu (z tych nowoczesnych) E.WER.
Zapomniany (na szczęście) serial.
Gdybym miała robić konkurs na największą bujdę wciskaną przez reżyserów seriali w tym kraju, Basia chyba zajęłaby pierwsze miejsce, albo dostała wyróżnienie w tym konkursie.Obrażalska lala, którą rzucił facet, nagle, dosłownie z księżyca, dostaje pracę w największym komercyjnym radiu w tym kraju. I nie jako pracownica newsroomu, która musi napierniczać w komputerek na trzy zmiany i szukać newsów po agencjach informacyjnych, nie jako reporterka na stażu, odmrażająca sobie dłonie na mrozie, mocząca sobie buty, tkwiąc po łydki w błocie na nowo powstającej drodze do 37 dzielnicy Warszawy, ani nie jako reporterka zasypiająca z wyczerpania i nudy na kolejnej sesji rady miejskiej dotyczącej likwidowania (bądź nie), ławki na skwerku. ZA DARMO. Nie.
Basia dostała SWOJĄ WŁASNĄ AUDYCJĘ.
Pewnie kojarzycie jakichś ludzi, którzy mają swoje audycje, ale nie są radiowcami. Jeśli nie, to wymienię (tak dla przykładu), kilka takich osób:
Robert Janowski
Marcin Prokop
Beata Pawlikowska
Maria Peszek
Kuba Wojewódzki
Tymon Tymański
Magda Schejbal
Novika
Andrzej Smolik
Wojciech Cejrowski.
Znam przypadki osób z ulicy, jasne. Wyłonione w ciężkim castingu, lub konkursie, albo w radiu SuperStudent z (tu wpisz dowolne akademickie miasto).
Tak się składa, że moja spora część koleżanek i kolegów pracuje w radiu i wiem, jaka to orka i ile wynoszą szanse na to, by w ciągu kilku dni, od zapłakanej paniusi, stać się prowadzącą własną audycję, panią redaktor.
Mniej więcej tyle:
Wykres prawdopodobieństwa dostania własnej audycji w RMF FM
Basia Jasnyk dostała swoją własną audycję, machnęła w miesiąc książkę opartą na własnym doświadczeniu (przypomnę: rzucił ją facet), która w sekundę stała się bestsellerem. Kaktus w sercu był hitem, który w realu można było kupić w kioskach i na stacjach benzynowych. Książka była tak dobra, że Basią zainteresował się prawdziwy poławiacz pereł i tego-co-naprawdę-ważne, Olivier Janiak.
Wywiad z dziennikarko-pisarką roku.
Naprawdę, Mała Syrenka ma więcej wspólnego z polską rzeczywistością, niż ten kit.
—-
Broń Boże, nie chcę odstraszać ludzi z dziennikarskimi aspiracjami od tego, by wchodzić w ten zawód, ale chciałabym przestrzec przed lansowanym wszędzie trendem, że dziennikarstwo, to albo Małaszyński w Świadku Koronnym, albo Kinga Rusin w Dzień Dobry TVN. Między tymi dwoma marginalnymi wręcz skrajnościami, jest cała masa wybitnych, ciężko pracujących zdolnych ludzi, którym próżno szukać na czerwonych dywanach, czy w prokuraturze.
Jeśli chcecie poznać prawdziwego dziennikarza, wyłączcie te marionetki i kupcie porządną gazetę, albo rozejrzyjcie się wokół siebie – do pierwszego najbliższego, dzieli Was co najwyżej jedna osoba. A wiem to na pewno, bo znam kilkoro z nich 🙂