Skip to content

Jakiś czas temu mój znajomy powiedział mi o synestezji, czyli o dość rzadkiej zdolności, dzięki której ludzie nadają znakom, literom i cyfrom niezwykłe cechy charakterystyczne. W skrócie: dla osoby z synestezją, każda cyfra i litera może mieć swój kolor, płeć, czasem nawet dźwięk oraz swoją osobowość.

To dość śmieszne, bo tak się składa, że oboje odkryliśmy, że ten zespół skojarzeń ma swoją nazwę, a do tego, że bardzo rzadko występuje w populacji. Co więcej, w ani jednym przypadku nasze skojarzenia się nie pokryły i wytrzeszczaliśmy oczy, gdy opowiadaliśmy sobie o swoich skojarzeniach. Na przykład wtedy, gdy stwierdziłam, że dla mnie cyfra “2” jest 20-kilkuletnią kobietą, ma żółty kolor, jest bardzo pomocna i myślę, że ma na imię Anna, a kolega, że “M” i “N” to kobiety.

Zaczęłam sobie wtedy przypominać różne podobne skojarzenia jakie mam i doszłam do wniosku, że najdziwniejsze z nich, to takie, że uliczne latarnie, znajdujące się zazwyczaj na pasie zieleni na dwupasmówkach (takie które składają się z dwóch lamp skierowanych w dwie różne strony), wyglądają jak rozpostarte w poziomie palce lewej ręki: kciuk i wskazujący i kojarzą mi się ze słowem “świat”. Nie mam pojęcia dlaczego, ale to jedno z najsilniejszych (i najbardziej absurdalnych) skojarzeń jakie mam.

Zdarzyło mi się kiedyś studiować psychologię, na której poza teoriami Freuda, Junga czy Becka, czasami udało mi się wyławiać pewne perełki, dla których wybrałam ten kierunek. Podczas któregoś z przedmiotów uczyłam się o uczeniu się, czyli trochę behawioryzmu i warunkowania, ale przede wszystkim dowiedziałam się o uczeniu się awersji do smaku.

Węch i smak to zmysły bardzo pokrewne, bo sprowadzając wszystko do prymitywnych instynktów, to przeważnie zapach sygnalizuje czy coś można zjeść, czy lepiej omijać coś szerokim łukiem, (coś przecież może się okazać naszym ostatnim posiłkiem). Dowiedziałam się też wtedy, że uczenie się awersji do smaku to jeden z najszybszych procesów uczenia, z jakim człowiek ma do czynienia. Wydaje się to bardzo logiczne. Na zielonych lekcjach w trzeciej klasy podstawówki, razem z moją serdeczną koleżanką zatrułyśmy się parówkami tak, że po dwóch dniach z kolonii musieli zabrać mnie rodzice. Piętnaście lat zajęło mi przekonanie się do zjedzenia kolejnej parówki i to w postaci hot-doga. Nie można w tej historii pominąć faktu, że gdyby nie to, że było późno w nocy, a ja ze znajomymi wracałam z imprezy dziko głodna, więc było mi wszystko jedno czym zaspokoję głód, pewnie do tej pory nie nie jadałabym parówek.

Więcej wstrętnych dla mnie potraw nie pamiętam, ale za to doskonale pamiętam te, które uwielbiałam. Smaki i zapachy są w stanie wywołać we mnie (podobnie jak u większości ludzkości) tak silne i mocne wspomnienia, że przez ułamek sekundy jestem w stanie dokładnie poczuć się tak, jak w chwili, która zdążyła mi się z nimi skojarzyć i bezpowrotnie złączyć.

Przykładem takiego smaku jest mleko, za którym nie przepadam, jednak ilekroć spałam u babci, dawała mi do picia ciepłe mleko, które słodziła cukrem i podawała w filiżance z pierwszej komunii mojego taty. Gdy myślę o tym mleku, to jestem w stanie przypomnieć sobie nawet to, że stół, przy którym je piłam miał szufladkę i białe zwężające się ku podłodze nogi. Mogłam mieć wtedy najwyżej cztery lata.

Drugi smak to herbata u mojej drugiej babci, która z kolei kojarzy mi się z godziną 19:00, późną wiosną (bo za oknem nie było ciemno), oraz z dobranocką, kolacją w postaci kanapki i ze specyficznym, niepodrabialnym kwaśnym smakiem tej herbaty, który pewnie pochodził z soku porzeczkowego, albo malinowego.

Moje wczesne dzieciństwo za to, kojarzy mi się ze smakiem pysznego czerwonego wiśniowego lizaka z gumą, który kupowała mi babcia (ta od herbaty), ilekroć szłyśmy na zakupy spożywcze. Pamiętam, że stałam z tym lizakiem i patrzyłam się w swoje odbicie w witrynie apteki, podczas, gdy moja babcia coś kupowała.

Ze wsią kojarzy mi się za to jeden zapach – jest to zapach wierzchu lukrowanych pierników, które dziś bardzo trudno jest już gdzieś spotkać.

Smak gumy Turbo kojarzy mi się z Wisłą płynącą w górach, smak sezamu z wakacjami z rodzicami, a jabłkowa orbitka z październikiem i korepetycjami z angielskiego i matematyki.

Wafelek Koukou Roukou to plac zabaw w przedszkolu, a samo przedszkole ma dla mnie smak i zapach kompotu, który na moje oko powstawał z rozcieńczonego kisielu. To chyba dowód na to, że nie trzeba się wcale czymś zatruć, by nigdy już więcej czegoś nie tknąć – przez tak silne skojarzenie z przedszkolem, nigdy więcej w życiu nie zjadłam nawet łyżeczki kisielu (jak pewnie można się domyślić, przedszkola nie cierpiałam, chociaż tu winna jest pewna pani Halinka).

Zapach gumki do gumowania ma dla mnie twarz mojej koleżanki Agaty z podstawówki, która zawsze miała najlepsze przybory szkolne, włącznie z grubym ołówkiem, na który wszyscy mówili “Kubuś” i jeszcze grubszymi rozkładanymi, a potem podwójnymi, a nawet potrójnymi piórnikami.

Marcepan ma smak chwili tuż po świętach, albo w ich trakcie, kiedy leżę na brzuchu i czytam jakąś książkę, którą dostałam na święta, a obok tata w wydaniu odświętnym (czyli w eleganckiej koszuli) ogląda telewizję i czyta gazetę.

Smak Visolvitu to gra w kapsle na podwórku, a Vibovitu to oglądanie bajek w piżamie.

Mogłabym tu wymieniać miliony skojarzeń (chociażby to, że podwójne słone paluszki, które skleiły się ze sobą, kojarzyły mi się ze strzelbą i rurami ciepłowniczymi biegnącymi obok garażu dziadka) i wędrować w takie niezwykłe miejsca na osi czasu, o których zdarza mi się myśleć potwornie rzadko. Ale potem myślę, że cudzych wspomnień i skojarzeń nie da się poczuć i zrozumieć, co dopiero się nimi zainteresować.

Mój kolega nie przekona mnie nigdy do tego, że “2” to facet, a “M” i “N” to kobiety. Nigdy nie poczuję czyjegoś skojarzenia Action Mana z ananasem, tak samo, jak nikt pewnie nigdy nie skojarzy ulicznych latarni z palcami i słowem “świat”. Będziemy tak sobie tkwić we własnych, niezrozumiałych dla innych wszechświatach.

Ale to właśnie chyba czyni nas tak wyjątkowymi. Prawda?

image