Pierwszy i drugi listopada, nie są dla mnie smutnymi dniami. Lubię ten czas, bo może wtedy, jak w żaden inny czas w roku, czuję, że coś jeszcze mogę zrobić dla tych, których już nie ma. Jest jednak jedna, zaskakująca rzecz, która potrafi mnie pozamiatać i poskładać niczym wiatr domek z kart.
Mówię poważnie: bardzo lubię Wszystkich Świętych. Lubię ten rodzaj jesieni, lubię porządki na grobach, lubię zapach parafiny, lubię wybierać kwiaty do wiązanki i myślę o tym, żeby były w niej frezje lub inne kwiaty, które lubił mój Tata.
Kupuję zawsze trochę więcej zniczy i chodzę po grobach ludzi, o których wiem ze słyszenia, a których nie było już na świecie, kiedy się urodziłam. Palę znicze pod zbiorczymi krzyżami na cmentarzach, za tych, których grobów nie uda mi się odwiedzić. I naprawdę, nigdy nie płaczę.
Dziś poszłam z mamą do kościoła. Pogoda była cudowna, włożyłam ulubiony lekki płaszcz, jedyne buty na obcasie, w których potrafię i lubię chodzić, miałam dobry humor i absolutnie nic nie zapowiadało tego, że podczas tej mszy dopadnie mnie COŚ, na co kompletnie nie jestem odporna.
Ale cofnijmy się na chwilkę o jedenaście miesięcy.
Jest grudzień, dzień przed Wigilią. W kuchni i w domu krzątanina, potwornie dużo pracy, bo zaprosiliśmy wówczas rekordową liczbę osób i to na trzy dni świąt. W kuchni cały czas gra radio. A to „Last Christmas”, a to inne świąteczne hity, od Skaldów, po Paula McCartneya. Leci też, raz na jakiś czas, kolęda Zbigniewa Preisnera i Beaty Rybotyckiej. Jest piękna, absolutnie piękna. Przychodzi Wigilia, roboty po pachy, czas goni, no bo już za chwilę kolacja, ale jestem przeszczęśliwa, że to TEN dzień, że wszyscy są razem, że to w moim domu i że w ogóle jest pięknie.
I tak się jakoś dzieje, że zostaję w kuchni sama i w radiu znów leci ten Preisner i Rybotycka, a ja po raz pierwszy zaczynam słuchać słów, tak naprawdę. Zaczęło mnie palić w mostku, a gardło zacisnęło mi się tak bardzo, że odczuwałam potworny ból z tego powodu.
Do cholery! – myślę – Czy w tej piosence ktoś zaklął całą tęsknotę i smutek?
Przez kilkadziesiąt sekund próbowałam powstrzymać tę lawinę emocji, po czym skapitulowałam. Nigdy – przysięgam – nigdy, nie płakałam tak bardzo, jak wtedy. Piosenka nadal leciała, a z każdym jej kolejnym wersem, czułam, jakby mnie ktoś raczył nożem po żebrach. Doszłam do siebie po jakichś czterdziestu minutach, a do stołu usiadłam z zapuchniętą twarzą i musiałam użyć całej siły woli jaką mam, by nie przypominać sobie fragmentów tej piosenki.
Dziś w kościele ksiądz na koniec kazania chciał wyrazić istotę święta zmarłych, które, jak już wyżej wspomniałam, jest dla mnie dość pozytywnym świętem. Nawet dziś, napisałam mojemu znajomemu w komentarzu pod postem o Wszystkich Świętych, że znicze dla mnie wcale nie symbolizują cierpienia po bliskich, ale pamięć i miłość. Panie K., jakże byłam w błędzie.
Ksiądz puścił piosenkę. Nie poznałam jej od razu, ale gdy tylko usłyszałam pierwsze słowa, zaczęło mnie dusić w mostku i byłam przekonana, że za sekundę albo upadnę w ławce, albo będę musiała wybiegać z kościoła. Gardło ścisnęło mnie równie dotkliwie co ostatnio, a ręce i plecy zaczęły mi się pocić. Na całym ciele miałam gęsią skórkę, z nosa zaczęły zwisać mi gile, a z oczu kapały grochy.
Jestem kompletnie bezsilna wobec tej piosenki. Może dlatego, że uświadamia mi, że ze śmiercią bliskich osób (mimo, że wydaje mi się inaczej), po prostu nie da się pogodzić?
Od ośmiu lat żyję w rzeczywistości, w której nie ma mojego Taty – człowieka, który dał mi życie, był moim przyjacielem, rodzicem, autorytetem. Ta rzeczywistość jest tak inna od tej, która istniała, kiedy żył, że naprawdę trudno mi sobie wyobrazić, by teraz nagle znów miał z nami być. Codzienne myślenie także przystosowało się do życia bez Niego. Świąteczne kubki są trzy, są trzy miseczki z Ikei, trzy piżamy z jednej serii, trzy talerze na stole… Takie przejście do porządku dziennego z czyjąś śmiercią, daje poczucie, że uporało się ze stratą. A jednak, nic bardziej mylnego.
Może właśnie to święto powinno nam przypomnieć, co w życiu jest najważniejsze, a co codziennie traktujemy z największą zwyczajnością. Bliscy nam ludzie, którzy za chwilę mogą zostać zaklęci w tej piosence.
***
Żeby napisać ten wpis bez płaczu, musiałam puścić sobie okropne piosenki z RMF MAXXX.