Skip to content

Największe wyzwanie, jakie stoi przed każdym człowiekiem wkraczającym w tak zwaną dojrzałość (nie mylić z dorosłością), to pogodzić się z tym, kim się tak naprawdę jest. A właściwie, to pogodzić się z oczekiwaniami na własny temat, których nie udało (i najprawdopodobniej już nigdy nie uda) się spełnić.
image
Kiedy zastanawiam się nad tym, czy poznałam w życiu kogoś, kto od początku wiedział, kim chce być i faktycznie nim został, na myśl przychodzi mi jedna osoba, która od zawsze wiedziała, że szczęście może dać jej tylko rodzicielstwo i swój cel dość szybko osiągnęła.
„Tak jakoś wyszło” – ileż razy słyszałam te słowa z ust ludzi, którzy opowiadali swoją historię! Za każdym razem, mimo, że finał tych historii bywał nie raz bardzo pozytywny, te trzy słowa dodane mimochodem, wywoływały we mnie smutek, żal, a czasem nawet współczucie. Dlaczego? Bo opowiadane są z perspektywy człowieka odczuwającego jakąś porażkę i niespełnienie.
Zawsze chciałam zostać lekarką. Rodzice mojej koleżanki byli lekarzami i często miała w domu różne lekarskie gadżety: druki recept, bandaże, strzykawki, stetoskop, pieczątkę w metalowym pudełeczku, patyczki do gardła, lateksowe rękawiczki, białe fartuchy, nerkę na odpady, ulotki, no i maseczki chirurgiczne. Jako, że miałam uważnych rodziców, którzy w mig wychwytywali rzeczy, którymi się aktualnie interesuję, podsycali moje zainteresowania kupując mi encyklopedie zdrowia dla dzieci, atlasy anatomiczne, a w późniejszych czasach coś, co nazywało się encyklopedią multimedialną.
Lata mijały, a ja w liceum trafiłam do klasy humanistycznej. Nie przeszkodziło mi to w tym, żeby po szkole chodzić na korepetycje z biologii i chemii i uczyć się o aparatach Golgiego, mitochondriach, cytoplazmach, mejozie i układach w ciele płazów, gadów i ludzi. Niestety, bozia nie dała mi ścisłego umysłu, więc, gdy okazało się, że żebym w ogóle mogła zdawać na medycynę, musiałam zdawać na maturze fizykę. A tego na mój nastoletni umysł było za wiele.
Maturę zdałam z polskiego, angielskiego i wosu. Dostałam się na dzienne studia na najlepszy uniwersytet w kraju (nie wiem, czy nadal nim jest, ale przez ostatnie lata plasował się na pierwszym, czasem drugim, miejscu).
Plan był prosty: studiuję dziennie, zdaję magistra, na czwartym roku wychodzę za mąż, dziecko rodzę we wspólnym mieszkaniu, zostaję rozpoznawalną dziennikarką, albo spełniam swoje muzyczne marzenie i zostaję artystką, a każde lato spędzam na Ibizie i w najlepszych światowych klubach, robiąc muzykę na miarę Faithless, Daft Punk czy Chemical Brothers. Przysięgam: wierzyłam, że te plany są o wiele bardziej realne, niż plan bycia lekarką.
Łatwo się domyślić, że nie zostałam gwiazdą estrady. Nie nagrałam nawet niskobudżetowego niszowego albumu. Nie powstało też żadne oficjalne demo. Ani Daft Punk, ani Faithless, ani Chemical Brothers nigdy o mnie nie usłyszeli, mimo, że ja wciąż słucham ich z takim samym namaszczeniem, jak wtedy, gdy miałam dwa razy mniej lat, niż teraz. Nie zostałam też rozpoznawalną dziennikarką. Nie wystąpiłam nigdy w telewizji ani jako prowadząca swój program, ani nawet jako gość. Raz miałam to szczęście (kwestia sporna) i byłam w Wiadomościach, bo w bloku, w którym mieszkałam wybuchł groźny pożar i brudna od sadzy wypowiadałam się do kamery. Nie kupiłam mieszkania, nie wyszłam za mąż, ani nie urodziłam dziecka. Może dlatego, że nie skończyłam też studiów, które ciągnęły się za mną wiele długich lat.
Reasumując: porażka goniła porażkę i porażką pozostała.
Jak osoba, która przegrała wszystkie swoje marzenia i nie spełniła ani jednego ze swoich założeń, może mieć jakiekolwiek nadzieje na to, że przyszłość nie będzie tak samo żałosna? Niewiele.
Ale wystarczy jeszcze raz spojrzeć wstecz.
Nie wiem dlaczego tak bardzo powszechne jest stwierdzenie, że żeby ruszyć naprzód, trzeba koniecznie odciąć się od przeszłości i swojej historii. Bzdura. To tak, jakby pisarz, pisząc każdy kolejny rozdział książki, musiał kasować poprzedni, żeby móc ruszyć z fabułą do przodu. Czytelnik nigdy nie wiedziałby jak wyglądała cała historia, bo znałby tylko zakończenie, kompletnie wyjęte z kontekstu. A przecież my z własnego kontekstu wyjąć się nie możemy.
Gdybym miała się kompletnie przekreślać za każdym razem, gdy zdawałam sobie sprawę z tego, że rozmijam się z Wielkim Planem Życia poczynionym w wieku lat szesnastu, dziś pewnie leżałabym na jakimś oddziale medycyny paliatywnej, bo nic nie pozostało, tylko czekać na zakończenie tego zmarnowanego żywota.
A dziś, pisząc ten tekst, nie leżę podpięta do respiratora, a siedzę w stolicy, do której przyjechałam na dłuższą chwilę. Patrzę przez okno i widzę te znane mi z filmów wieżowce, do których mam ogromną słabość. Piję kawę, którą sobie kupiłam za zarabiane w cudownej i rozwijającej mnie pracy pieniądze i robię to, co (jak pokazały lata), naprawdę kocham – piszę.
Kiedy skończę, wsiądę w tramwaj i pojadę do moich ukochanych znajomych, których jeszcze kilka lat temu, gdy kosiłam rozrastające się jak grzyby po deszczu porażki, nie znałam. Bo gdy przybijałam pieczątkę pod tym Wielkim Planem Życia, zatwierdzając go na amen, nie miałam pojęcia, że poznam osoby, które realnie wpłyną na moje życie. Że przez przypadek pójdę na zwykłą rozmowę o staż i odkryję, że jestem w czymś dobra, co zmieni bieg mojego życia o 90, a potem o kolejne 90 stopni i nastąpi nieoczekiwany jego zwrot.
Jaki sens miałoby siedzenie i skupianie się nad tym, że wszystko spoko, ale, co tu ukrywać, lekarką nie jesteś?
Przeszłość z przyszłością łączy prawie wszystko. Bez zaakceptowania tej pierwszej, nie będziemy nigdy w stanie zrobić prawdziwego kroku w przód. Nawet, jeśli wszyscy dookoła lamentują, że nie zostałeś kosmonautą, naukowcem, inżynierem, rodzicem, biznesmenem, mężem, żoną, szczęśliwym człowiekiem.
Ale mam dobrą wiadomość: tym ostatnim możesz zostać naprawdę za chwilę, bo to naprawdę cel na wyciągnięcie ręki, jeśli małymi kroczkami odważymy się w jego kierunku podążać. Jak? Na pewno już to gdzieś słyszałeś.
Wystarczy, że odpowiesz sobie na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie: co lubię w życiu robić?
A potem zacząć to robić.
Po prostu.


Tekst ukazał się w 4 numerze BE Magazyn