Skip to content

Untitled-2Wbrew powszechnej opinii, problem przedwczesnej ejakulacji częściej dotyczy kobiet, niż mężczyzn. Jakim cudem – zaraz o tym opowiem. Na wstępie chciałam tylko powiedzieć, że jeśli jest wśród Was ktoś, kto być może rozważa moją kandydaturę na stanowisko swojej potencjalnej małżonki, nie powinien do tego wpisu zaglądać nawet na sekundę.

Zawsze starałam się być z Wami szczera. Nie, żebym nie była czasem patologiczną kłamczuchą, bo zdarza mi się nałogowo brnąć w białe kłamstewka, lub w takie, które spowodują, że usprawiedliwię np. fakt nie wyczyszczenia kociej kuwety. Od ponad dwóch lat piszę ten blog, wokół którego uzbierała się pokaźna grupa osób, które go czytają i o dziwo, zdecydowanie więcej Was jest na blogu, niż na Facebooku. Piszę przyzwoicie, w miarę regularnie, grupa wokół Krótkiego Poradnika jest spora, a ja już dziś wiem, że na blogu nigdy nie zarobię.

Dlaczego?

Pomyślcie o choćby jednej marce, która chciałaby nawiązać ze mną współpracę. Ciuchów nie pokazuję, bo nie znam się na modzie. Książki? Nie znacie mojego gustu. Kosmetyki? Używam pięciu, prawie zawsze tych samych. Zdrowa żywność? Jaka gwarancja, że za chwilę znów nie zacznę wpierniczać? Może jakieś recenzje? Ale czego? Porady związkowe? Hm, słuchać ich od osoby, która nigdy nie stworzyła długiego i stabilnego związku, to szaleństwo. No i kto chciałby wiedzieć, jakie zdanie ma osoba, która po pierwsze składa się z kompleksów, a do tego brak pewności siebie doprowadził ją między innymi w ramiona internetowego chłopaka, który był kobietą?

Mogłabym przecież wrzucać tu same pachnące wpisy. Jak trzymam kubek kawusi w poduszkach w ładne wzory i mówię wszystkim wiele znaczące „Dzień dobry!”. Żeby było jasne – wszystkie te rzeczy uczyniłam dwa dni temu, a, co najśmieszniejsze, ten dzień spędziłam pod kołdrą i trzema kocami, z wyciekającym z kącików oczu Weltschmerzem.

Nie ma co udawać, bo z udawania nie rodzi się nic dobrego. Ani mi ta kawa w łóżku lepiej nie smakowała, ani mój dzień nie był lepszy, ani nawet miły, a dodatkowo pogłębiłam uczucie „nie-jest-tak-jak-chcę-żeby-było”. Dlatego jestem tu dziś i klepię rachunek sumienia za mijający za chwilę rok.

Jestem z tego żałosnego gatunku ludzi, którzy uczepili się poszukiwania sensu życia i widzą go w drugim człowieku. Ten gatunek żyje samotnie, ale wydaje się mu, że ta samotność jest nie do przeżycia i ujmuje i sobie, i wszystkim rzeczom, które robi, bo wydaje mu się, że są one bezwartościowe. Bo przecież nie ma przy ludziach tego gatunku tego kogoś, kto ich wartość mógłby potwierdzić. Przybić pieczątkę „potwierdzam wysoką jakość człowieka” i wystawić odpowiedni certyfikat.

W poprzednim wpisie opowiedziałam Wam dokąd zapędził mnie głód akceptacji. Mijający właśnie rok, z jednej strony, mogę z pewnością uznać za jeden z najlepszych w moim życiu, a z drugiej, jako rok największej życiowej tułaczki w poszukiwaniu otwartych drzwi.

Z jednej strony, przyznawanie się do swoich słabości i niezaprzeczanie im, jest uczciwe i powoduje, że człowiek często przybiera bardziej aktywną postawę wobec swojego życia i stara się przejąć zarówno inicjatywę wobec niego, jak i ponieść za nie odpowiedzialność. Wiedząc, że po raz czterdziesty ósmy może dostać po dupie i tak idzie ryzykować, byle by nie pozbawić się szansy i możliwości na przeżycie czegoś nowego, czegoś dobrego i czegoś, co może się okazać Tym Czymś.

W tym roku pobiłam swój rekord poszukiwań i otwartości na nowe rzeczy, doprowadzając się do stanu, który ostatnio opisałam jako wieżę z Jengi. Chcąc, żeby była coraz wyższa, trzeba wyciągać klocki z jej podstaw, aż doprowadza się do stanu, w którym konstrukcja jest tak niestabilna, że jeśli wyciągnie się choć jeden klocek więcej, wieża z impetem runie na podłogę.

Skończyły mi się zapasy. I wiary w powodzenie tych poszukiwań i poczucia ich sensu. Skoro nigdy mi się jeszcze nie udało, to dlaczego ma się to zdarzyć tym razem? I nie wierzę, że jest jakiś spis regulujący limity złych lub dobrych wydarzeń. Wiecie, te takie pocieszanie w stylu: już tyle razy się sparzyłaś, teraz na pewno ci się uda! Albo: w tym roku już osiągnęłaś limit pecha. Bo co? Bo kto tak powiedział?

Problem nie polega na tym, że gdzieś w powietrzu unosi się wielka złowroga i czarna energia, jak na wyspie w Lost,  ale na tym, że widząc zaledwie szansę na jakieś powodzenie, od razu snuje się wielkie plany. Nie mówię o stawaniu na ołtarzu, ale o przywiązywaniu się kurczowo do fantazji o przyszłości z daną osobą.

Jeśli to nadal niejasne, chodzi o sytuację w której poznajemy drugą osobę i jest obustronne zainteresowanie. Długo już czekasz, więc nie chcesz zwlekać i się angażujesz. Na poznanie się lepiej przyjdzie czas. Więc zaczynasz żyć z drugim człowiekiem. Pokazujesz mu siebie, chcesz poznać go lepiej i nagle się okazuje, że on kompletnie cię nie rozumie, a do tego nawet nie stara się tego robić, a ty widzisz, że to, kim faktycznie ten człowiek jest, jest tak dalekie od tego, czego poszukujesz, że nie potrafisz przestać zadawać sobie jednego pytania: co ja do cholery tutaj robię?! Zauważasz, że nie ma najmniejszych podstaw i fundamentów tej relacji, a ty już zaczęłaś planować remont dachu.

To jest dokładnie jak przedwczesny wytrysk. Jesteś absolutnie naładowana emocjami, które przysłaniają ci widok i zaburzają myślenie. Jedyne na czym się skupiasz, to znaleźć sposób, na ich uwolnienie, więc cały czas węszysz szansę na to, że z wiatrem na twoją drogę przyfrunie ktoś, z kim po kilku minutach będziesz wizualizować sobie wszystkie możliwe formy zaspokojenia swojej palącej potrzeby uczucia. I właściwie zanim oboje się przed sobą rozbierzecie i znajdziecie w łóżku, zorientujesz się, że jest już po wszystkim. Że wszystko poszło za szybko, w złej kolejności i nie z tą osobą. Że poszło nie tak.

Tu pojawia się najtrudniejsze dla mnie słowo, jakim jest cierpliwość. Cierpliwość to cecha, której mam największy niedobór spośród wszystkich możliwych cech. Ja po prostu muszę wiedzieć co dalej, co teraz, co to oznacza, czy się uda, jakie są szanse, jakie co, sro i owo. Kiedy nie mam tych odpowiedzi, autentycznie zaczyna mi odbijać. Zaczynam czuć panikę, wydaje mi się, że tracę kontrolę nad swoim życiem i że nic ode mnie nie zależy, a że ja sama jestem jakimś dryfującym po rzece kawałkiem styropianu. I nie daj, Panie Boże, żeby ktoś zwyczajnie w świecie stwierdził, że nie po drodze mu ze mną.

Za największe swoje życiowe frajerstwo uważam fakt, że powinnam przede wszystkim dbać o siebie (nie mówię o egoizmie), a jestem w stanie zaprosić kompletnie obcego, niepoznanego przez siebie człowieka i pozwolić mu wyciągać klocki z nasady mojej wieży i układać sobie je po swojemu, aż padnę. Niezależnie od tego, czy jest to zajęty i znudzony swoim związkiem drań, czy oddalony o dziesięć tysięcy kilometrów (powiedzmy) Jim, marzący o rodzinie, miłości i towarzyszce życia. Bo może tym razem to będzie to.

Gówno. Jak mawiał klasyk, nie będzie niczego.

Rok 2014 kończę słodko-gorzkim podsumowaniem i w przeciwieństwie do 365 dni wcześniej, tym razem wyznaczam sobie pewne cele.

W tym roku udowodniłam sobie, że potrafię się za siebie zabrać i że potrafię pisać tak, by czytało mnie więcej osób, niż mama, przyjaciółka i mój jeden psychofan-hejter. Dzięki blogowi poznałam kilka bardzo wyjątkowych osób i pozbyłam się wrażenia, że piszę w powietrze.

W tym roku pobiłam rekord chorób i boleści, jakie można posiadać. Bezapelacyjnie, pierwsze miejsce zajmuje ból ucha, drugie ból po wyrwanej ósemce, a trzecie rwa kulszowa.

W mijającym roku jadłam najlepiej w życiu. Zarówno podczas mojej kilkunastotygodniowej podróży przez życie z kucharzem, jak i tuż po niej, kiedy zatrwożona rozpoczęłam pierwszą rozsądną dietę ever.

W tym roku okazało się także, że większość marzeń jest na wyciągnięcie ręki i że w niezwykły sposób można zbliżyć się do świata, o którym się marzy, lub zawsze się marzyło.

2014 rok to dla mnie rok, w którym nareszcie przestałam uciekać i chociaż momentami potwornie ciężko to znieść i udźwignąć, to po wykańczającym maratonie czuję satysfakcję.

W tym roku także, dwie z trzech najważniejszych osób w moim życiu zrewolucjonizowały swoje życie. Jedna, odpowiadając twierdząco na Bardzo Ważne Pytanie, a druga, wydając na świat przepiękną córkę.

W 2015 roku planuję dwie rzeczy: konsekwentnie robić swoje i być cierpliwa.

Życzę sobie tego, żeby się nie porównywać z innymi, nie spełniać czyichś oczekiwań, poza tymi, które odnajdę dla siebie. Życzę sobie, odnalezienia większej przyjemności w opuszczaniu swojej dziupli, w której może i jest samotnie i ciemno, ale niby-bezpiecznie. Życzę sobie tego, żebym w tym roku zajęła się budowaniem fundamentów swojej przyszłości, a nie wymyślonej fantazji dzielonej z nieznajomym mi człowiekiem.

Wam za to życzę tych wszystkich rzeczy, które są Wam najbardziej potrzebne, ale nie są ani rybą, ani wędką. Życzę Wam mentalności rybaka i łowcy.

Wszystkiego dobrego!