Wbrew pozorom, nie jestem polaczkiem psioczącym na wszystko co zagraniczne, bo zachodnie to lepsze, a w naszej żydo-masono-niemiecczyźnie wszystko fuj i ble. Nie. Ale jeśli chodzi o seriale, chyba nigdzie nie ma gorzej, niż u nas.
Piszę ten wpis, oglądając na osobnym urządzeniu (widzę zatem każdą scenę) kolejną produkcję, tym razem z Polsatu. Oglądam “Przyjaciółki”. Serial praktycznie zerżnięty formą od “Klubu Szalonych Dziewic’, który TVN zdjął (słusznie) z anteny dwa lata temu.
Cztery kobiety: jedna skrajna businesswoman, bez rodziny, bez faceta, bo niewygodnie, najlepiej zero zobowiązań, a do tego, jak wynika z fabuły, nigdy nie była na randce, bo tak konkretnie maści spotkania z facetami, że aż boli.
Dla kontrastu dali jej matkę-polkę, grubszą, źle ubraną, w pięknym domu pod miastem, dwoje małych rozwrzeszczanych dzieci, jedna starsza zbuntowana nastolatka, mąż adwokat, w dodatku skurwiel podrywający jej przyjaciółkę, o czym jednak nasza bohaterka nie wie. Musi jednak chyba coś wyczuwać, bo regularnie popija gin, skrzętnie pochowany w zakamarkach wielkiego zabałaganionego domu. Oczywiście gin ten odkrywają pewnego dnia przyjaciółki, zupełnie przypadkiem wchodząc do przypadkowego pokoju w mieszkaniu i zupełnie przypadkiem biorąc do ręki przypadkowego misia, za którym przypadkiem znajduje się butelka nadpitego alkoholu.
Potem jest jakaś taka pośrednia, niezbyt zamożna, niesingielka, właścicielka własnego salonu fryzjerskiego, chcąca na siłę zajść w ciążę kolorowa Pati. Grana przez Liszowską, aktorkę podobno niesamowicie zdolną, jest toporna, wielka, roztrzepana, głośna, niezabawna, przesadna, przerysowana i sprawia wrażenie jakiejś skrajnie nieautentycznej. Bije z niej jakaś taka życiowa bylejakość. Facet przed 40-tką wciąż używający gumek, starający się o kredyt, którego nie może dostać, generalnie nie stać ich na zbyt wiele, a do tego ona nagle pragnie dziecka i ucieka się do podstępu złapania go na dziecko. Bardzo mądrze, jak na kobietę z klasy średniej, po dwóch dniach od seksu bez gumki zatruwa się czymś i oczywiście jest przekonana, że zaszła, wrzeszcząc na cały bank (w którym zwymiotowała), że się wyrzygała.
Okazuje się jednak, że może mieć problemy z zajściem w ciążę i na tę wieść oczywiście wpada w szał zakupów (skąd pieniądze, pytam po raz pierwszy) i ogołaca połowę Złotych Tarasów czy innej Arkadii. Potem popchnięta wyrzutami sumienia, postanawia oddać swoje zakupy mówiąc ekspedientce, że oczekuje czegoś więcej od życia niż tych zakupów. Zmądrzała na tyle, że po wyjściu z galerii, potencjalny brak dziecka próbowała sobie zrekompensować kupnem nowiutkiego skutera (skąd pieniądze, pytam po raz drugi).
Do czwartej nie mogę się przyczepić, bo jako jedyna postać, wydaje mi się autentyczna. Młoda, ładna przedszkolanka, której mąż odszedł do innej. Jest odpowiedzialna, stonowana, mądra, zna swoją wartość, przeżywa rozstanie ale znosi je z klasą. Nie panikuje nawet wtedy, gdy mąż chce jej odebrać dziecko. No, może ona po prostu pasuje mi ze względu na Sochę, którą bardzo lubię.
Oczywiście serialowe życie wygląda tak jak w “Klubie Szalonych Dziewic’ i w “Magdzie M.” – cztery kobiety uwikłane każda w swoje życie i sprawy, mają czas na wspólne joggingi kilka razy w tygodniu, spotkania na jakiś śniadankach w mieście, u fryzjera i na wieczorkach z winem i fondue. Wszystkie się przyjaźnią na jakiejś dziwnej zasadzie: jedna chce wrobić swojego faceta w ciążę – w sumie nic jej nie mówią, matka polka pije – one robią jej dwa razy pogadankę na odpiernicz i potem nie kontrolują tego, że się upija po kryjomu. O ile rozumiem, że dla Sochy i pani businesswoman kobiece towarzystwo jest potrzebne, nie wierzę, że te dwie pozostałe maja tyle czasu na drugie małżeństwo z innymi kobietami.
Fabuła taka se, w ogóle nie wciągająca, nie widziałam ani jednej wzruszającej sceny. Jakieś same pierdki. Na dodatek potwornie wkurzyła mnie scena jednego z joggingów, podczas którego Magdalena Stużyńska, czyli matka polka, biegnie jak flafuś słonik. Pochylona do przodu, w jakimś kretyńskim daszku, w rozszerzanych spodniach dresowych, powłócząc nogami na boki, jak chorzy na porażenie mózgowe.
Rozumiem, że być może to jakieś przesłanie, że kobiety mogą się realizować poza domem, że nawet powinny to robić, ale pokazywanie kobiety, która wybrała dom za swoje miejsce pracy, której jednak trochę się ta wizja posypała i czuje się nieszczęśliwa, jako fajtłapy, najbrzydszej ze wszystkich kobiet, pucułowatej i wręcz głupiej i naiwnej jest strasznie słabe. Mąż nie jest jej wierny, dzieci jej nie szanują, przyjaciółki jej mówią, że się brzydko ubiera, więc pokażmy jaką jest looserką poprzez zobrazowanie jej beznadziejności pokracznym chodem.
Kij z tymi “Przyjaciółkami”, są gorsze maszkarony.
Do napisania tego wpisu skłoniła mnie rozmowa z moją siostrą na temat najgorszego szmiradła w telewizji, czyli “Julki”. Obejrzałam kilka odcinków do jakiegoś porządnego sprzątania mieszkania i szafy, wkręcił mi się jakiś wątek i potem zaczęłam oglądać przy pracach domowych, albo do tła, gdy pracuję, bo to serial, w którym dosłowność jest najważniejszym punktem, więc nie muszę nic widzieć, żeby wiedzieć co się dzieje. Wszystko usłyszę. W tej rozmowie moja siostra powiedziała jedno zdanie:
Mnie najbardziej w tym serialu wkurza:
1. Julka
2. Ciotka Julki
3. Janicki Jan
4. Janicki Senior
5. Recepcjonistka
6. Janicki Maciej
7. Malicki Sławek
i to by było na tyle.
Gdyby nie fakt, że wymieniła 75% obsady, byłoby okej. W tym serialu leży wszystko: od fabuły, przez dialogi i autentyczność, do gry aktorów. Wyłączam z tego grona Monikę (Marta Żmuda-Trzebiatowska) i jej matkę Bożenę (Aldona Jankowska), które tworzą tak zajebisty duet, że ciągną ten serial w górę. Podejrzewam, że one zwyczajnie improwizują, dlatego ich dialogi są momentami po prostu rozkładające. I tu koniec jakichkolwiek dobrych słów.
Głowna bohaterka to jest po prostu jakaś pomyłka. Podobno do szaleństwa zakochana w szefie kliniki, w której pracuje (w dziale marketingu), jednak wystarczy jej jedno hasełko od szwagra męża sprzątaczki i już zostawia kolesia i wypowiada wielkie dramatyzmy w stylu: My już nigdy nie będziemy razem. Przepraszam, muszę wracać do pracy. Po czym wraca do biura, rzuci sobie kredką i idzie na kawkę nad Wisłę (klinika jest w Willi Decjusza). O 6:30 rano nosi włosy, które każda panna układa przez godzinę u fryzjera, zawsze ma śliskie od błyszczyku usta i nosi jeden i ten sam wisior.
Nie mam pojęcia na czym polega jej praca w “dziale marketingu”, gdyż jej kryzysowy PR ogranicza się do zadzwonienia do dwóch klientek i poproszenie je o wypowiedź, że lekarz jest jednak okej, a nie a-fe. Od czasu do czasu, przez kilka tygodni pracuje nad arcyważnymi projektami plakatów, które wykonuje kredkami przy śniadaniu w mieszkaniu swojej ciotki.
Chryste Panie. Nie wiem kto wymyślił i powiedział polskim twórcom seriali lub aktorom, że w telewizorze kubek trzyma się inaczej, niż w rzeczywistości. A przecież kubek ma uszko, które chwyta się palcami. Jednej ręki.
Nie, ciotka Julki, jako jedna z wielu polskich aktorów i aktorzyn, kubek chwyta oburącz, kuląc przy tym ramiona i mrużąc oczy. Ja nie wiem, czy im się wydaje, że to parujące maskotki, z których się pije, mini termofory, grzejniki, czy jakieś magiczne naczynia do snucia marzeń o piętnastej miłości nieogarniętej 20-letniej siostrzenicy z pipidówy.
Ta ciotka nie zwraca się do owej siostrzenicy inaczej, niż per “Juleczko” i jest kompletnym wrzodem na dupie, bo nie może to blond dziewczę przejść przez kuchnię, czy restaurację ciotki, bez pytania o życie miłosne, o to jak poszło na randeczce, o tym jak sie “Juleczka” czuje i żeby “Juleczka” się nie martwiła. Gdybym była córką tej ciotki, miałabym do matki żal o to, że się przejmuje bzdetami siostrzenicy, a problemy z zaakceptowaniem siebie swojej starszej córki kompletnie zlewa.
Potem mamy owego lowelasa, Janickiego Jana. Nie ma innych słów na tę postać poza dwoma: facet-cipa. Jego ojciec, to jakiś niewydarzony Mufasa: zasady, tradycja, rodzina, twarde wychowanie, po czym okazuje się, że koleś spłodził dziecko siostrze swojej żony, do którego nigdy się nie przyznał. Sprawiedliwości staje się zadość, gdy ów syn, w postaci Malickiego Sławomira (pozycja numer 7) zjawia się ni stąd, ni zowąd i pod pseudonimem, oczywiście zajmuje na starcie bardzo wysoką pozycję w klinice.
Nie wiem skąd oni wytrzasnęli tego lokusia, który mówi z ustami złożonymi w dzióbek, ale był to strzał tragiczny. Tapirują mu włosy na jakiś kask, ubierają w jakieś kamizeleczki i ze spodniami podciągniętymi do pępka. I robią z niego zimnokrwistego sukinsyna chcącego wykiwać klinikę i swojego ojca, który jednak, jak pokazał piątkowy odcinek na TVN Playerze, załamał się po tym, jak Julia powiedziała mu, że nie wybaczy mu nielojalności i stanął z butelką wina (a jakże), na krawędzi dachu z widokiem na wawel. Czy skoczył? Oczywiście, że nie, bo w tym samym momencie Julię złapały wyrzuty sumienia, że była zbyt szorstka i znalazła Sławomira w trakcie popełniania samobójstwa.
Na koniec podsumowań “Julii”, nie mam pojęcia, co ze sobą robiła Maja Bohosiewicz, ale myślę, że w życiu realnym, posadzenie w recepcji osoby z napompowanymi ustami, sztucznymi rzęsami i dość dziwnym nosem, który naprawdę wygląda jak zły sen chirurga plastycznego, nie jest dobrym posunięciem.
Prócz “Przyjaciółek” i “Julii” (której taniość, jest poniekąd założeniem tego typu produkcji), jest trzeci serial przyprawiający mnie o cierpkość w ustach. To “Lekarze”. Należałam do mniejszości, która za czasów “Magdy M.” nie kochała się w Małaszyńskim. Gdy zniknął z ekranów czułam jakiś taki spokój, bo z całym szacunkiem dla faceta, jest po prostu bardzo przeciętny. Uroda to kwestia gustu, ale jego gra aktorska, jest godna “Pierwszej miłości” na Polsacie, która i tak ostatnio ma szczęście w doborze aktorów. O ile w “Magdzie M.” miał jakąś fajną stylówę, dbał o siebie, miał spoko fryzurę, tak w “Lekarzach” wygląda okropnie. Wygląda jakby w czasie, gdy nie było go na ekranie, zapił gdzieś, utknął przy budce z zapiekankami i po prostu zdziadział. Fryzura paskudna, cera kiepska, gra aktorska jeszcze gorsza niż dotychczas.
Ale to pewnie wina jakiegoś super żałosnego scenariusza i scenarzystów, którzy starym dobrym sposobem, postanowili zerżnąć kilka motywów z seriali, które wyprodukowały Stany i zdobyły miliony fanów na całym świecie.
Mamy więc polską Cuddy w postaci Stenki – samotną, dzielną, seksowną i świetnie ubraną kobietę kierującą supernowoczesnym szpitalem i walczącą o jego powodzenie na noże. To ona kompletuje sobie doskonały zespół lekarzy, dzięki czemu za niedługo będzie miała super oddział transplantologii (to tak jak w Housie był wybitny oddział diagnostyki).
Jest sobie także gruby motyw z “Grey’s Anatomy” – młoda zdolna lekarka i młody zdolny lekarz z przeszłością, czyli dwoje głównych bohaterów – Różdżka i Małaszyński, którzy z pracy w szpitalu robią sobie jakieś pierdolone jaja. Uprawiają grę wstępną z nerkami do przeszczepu w walizce między nogami, pół dniówki spędzają robiąc jogę, masaże, medytacje i joggingi (jeden w miarę autentyczny typ po prostu w przerwie idzie na szluga), rozmawiając i radząc się w sprawach swoich miłosnych problemów.
Tak, ludzie prawdziwych seriali mają tylko dwa problemy: w pracy i miłosne.
Już kij z tymi problemami w pracy, ale jaka jest autentyczność w wątku, w którym zarozumiały lekarz podczas jazdy windą podrywa lekarkę na jakieś słabe hasło, dwa dni później stwierdza, że ona będzie jego żoną, potem taki z niego kozak, że o 5 rano dzień w dzień wstaje i gania ją po całym Toruniu, żeby złapać podczas porannego biegania. Jednak kozakowatość kończy się, gdy wraca była dziewczyna i sugeruje Różdżce, która jest już po jednym udawanym i jednym prawdziwym pocałunku z Małaszyńskim, że są i będą razem i że ma się odczepić. Pizda Małaszyński przez trzy odcinki nie jest w stanie wytłumaczyć ani jednej, że ma się odczepić, ani drugiej, że ma nie wierzyć tej pierwszej.
Zamiast tego nasz zajebisty amant wracając samochodem ze śpiącą Różdżką, szepcze jej do ucha “Kocham Cię”. Gdyby chciał jej to powiedzieć, powiedziałby jej to gdyby nie spała. Albo powiedziałby to głośno, gdyby spała – obudziłaby się i usłyszała to wyznanie miłości podczas przewożenia nerek do transplantacji (to też jest wytwór z “Grey’s Anatomy” – wymieńcie mi przykłady z innych seriali i życia, że lekarze odpowiedzialni za operację transplantacji jeżdżą po narządy na drugi koniec Polski, a potem kilka godzin stoją nad stołem operacyjnym i ratują czyjeś życie). No, mógł chociaż to krzyknąć, żeby usłyszała. Ale on nie chciał, żeby słyszała.
Dlatego nie rozumiem następującej później sceny mającej miejsce na drugi dzień, gdy nasz męski lovelas (lat 35+) mówi do Różdżki (lat 32): Wczoraj ci coś powiedziałem. Pamiętasz?
No ja pierdzielę, lekarzu doktorze, jak ma pamiętać, jak spała?!
Następnie wypowiada szereg zdań o tym, jak bardzo zawsze łatwo mu takie wyznania przychodziły i że po tych wyznaniach miał wszystko. Potem ona, ni z kupy, ni z dupy mówi mu, że być może ona chce, by powiedział jej, że ją kocha, by ta mogła z nim pójść do łóżka (?). Wtedy on mówi, że nie, nie, ona taka nie jest; ona zaś pyta skąd on to wie, po czym on twardo idzie w tę jej wyjątkowość, na co ona zaprzecza, rzuca mu spojrzenie “weź mnie, jestem chętna” odchodzi. Wtedy nasz ogier ma 10 sekundową scenę robienia min od zmieszania poprzez usatysfakcjonowany uśmiech do miny, która mówi “hehe, skubana”.
Dlaczego piszę o tej scenie? Bo nie potrafię skumać o co w niej chodzi. Po co ta scena w ogóle była? Już by się mogli pocałować, żeby to miało jakiś sens, mogła ona go jakoś zdissować, też miałoby to jakis sens. Scenarzyści wstawili za to bezsensowny dialog, po to, żeby za tydzień pokazać szereg scen jak się ścigają po korytarzach, przyciskają do ścian, mają PROBLEMY, a o jeden pocałunek widz się musi naprosić przez 30 minut marnej fabuły.
Wątki medyczne kiepskie jak “Śmiechu Warte”, wątków życiowych tylko dwa: chory dobry chirurg i problemy wychowawcze pani dyrektor, której syn jest trochę niepokorny. Autentyczność postaci widzę tylko w wyśmiewanym doktorze Ordzie, który jest karierowiczem i protekcjonalnym szczurem i lizusem, a takich ludzi każdy z nas zna kilkoro i w Stence. Nie czepiam się także pielęgniarki, granej przez Bujakiewicz (plusy za fryzurę).
W porównaniu, z dotychczasowym najlepszym (bo jedynym) serialu medycznym, jakim jest “Na dobre i na złe”, “Lekarze” to totalna szmira i braziliana skupiona tylko wokół pary głównych bohaterów. W Leśnej Górze ważnych było kilka wątków i zawsze wątek nowego pacjenta. Nie mówiąc już o genialnym motywie z Mariolką i milionerem Henrykiem Weiss-Korzyckim czyli duecie Dygant-Kot.
Właśnie, skoro jesteśmy przy tym duecie, uważam, że w Polsce wyszła właściwie jedna serialowa licencja czyli pamiętna, zabawna i genialna “Niania”. To był serial w 100% amerykański, a przy tym, w 100% nasz. Ale ten serial się obronił dzięki świetnej adaptacji scenariusza i genialnej grze Tamary Arciuch, Tomasza Kota, Adama Ferency, Iwony Wszołkówny i Agnieszki Dygant, która w tym momencie dostaje ode mnie koronę królowej polskiego serialu ostatniej dekady.
„Prawo Agaty” to jest mistrzostwo. Nasz pomysł, nasz scenariusz, nasi aktorzy, nasza Polska. Owszem, są ładne i nowoczesne biura, ale Agata jeździ rozklekotanym autem, mieszka w komunistycznym mieszkanku, je kanapki z folii i pije z kubka normalnie, nie z jakąś niezrozumiałą dla mnie nabożnością.
Nie biega na fitnessy, jogi, do fryzjera, kosmetyczki, nie ma wianka przyjaciółek, ba, nawet nie ma faceta. Je żółty ser na chlebie, pije herbatę ze szklanki, kocha swojego tatę i nie zmienia mu życia na bardziej nowoczesne. Wątek miłosny jest genialny, bo prawie go nie ma, ale to właśnie podsyca i ciekawość i napędza widownię. Do tego, to jedyny polski nowoczesny serial, który mnie autentycznie wciąga i wzrusza.
Daria Widawska świetna, autentyczna, prawdziwa, Leszek Lichota nareszcie jest ładnie ubrany w serialu i ktoś wreszcie wyeksponował jego urodę.
Z resztą, to już są sprawy drugorzędne, bo “Prawo Agaty” to przede wszystkim mądry serial, który uczy, zatrzymuje się w ważnych momentach, skłania do jakiejś refleksji. Przerzucając się teraz myślami do toruńskiego szpitala, czuję jedynie niesmak.
Co z tego, że sobie to wszystko teraz napiszę, skoro Julki, przyjaciółki i szalone dziewice, albo lekarze, będą powstawać jak grzyby po deszczu i dalej będą miały swoją widownię? Mam po prostu żal, że seriale, które już zdołały pozbyć się piętna płycizny intelektualnej i stały się dziedziną kina, bardzo z resztą szeroką i bogatą, w naszym kraju cofnęły się do epoki kamienia łupanego. A potrafiliśmy mieć i “Jana Serce” i “Alternatywy 4”, i “Czterdziestolatka”, i “Stawkę większą niż życie”. Wszystko przez to ślepe naśladownictwo.
Czas zdać sobie sprawę z tego, że możemy się wzorować na zachodnich produkcjach, ba, nawet powinniśmy, ale trzeba oprzytomnieć i obudzić się w naszym kraju, w którym wciąż niewiele osób ma iPhone’a, wielkie piękne czarne SUVy mają albo biznesmeni, albo żony szemranych biznesmenów, a laptopy z jabłkiem ma już jakiś kompletnie mały procent. To, co jest tamtą rzeczywistością, u nas jest wciąż egzotyką.
Nie musimy robić dobrych i atrakcyjnych wizualnie seriali poprzez pokazywanie dzieci w wyjątkowych odremontowanych szkołach, w których gra się w futbol amerykański, ani pokazywać, tak, jak w “Przepisie na życie”, uczniów ściskających segregatory dokładnie jak w każdej amerykańskiej high school.
Dobre w tym kraju, znaczy polskie i za tę polskość, która się w Polsce wciąż tak słabo przebija, będę trzymać kciuki.