Jest majówka, a ja, zamiast się wyspać, wstałam wcześnie rano. Trochę nieprzytomna snułam się po domu, aż usiadłam przed komputerem. Sprawdziłam maila, odpisałam na wiadomości, na które nie miałam siły odpowiedzieć poprzedniego wieczoru i spojrzałam nad ekran – w okno. W oknie szare niebo, bloki i zielone drzewa. Ścisnęło mnie w żołądku.
Moim ulubionym miesiącem w roku jest grudzień. Pewnie przez lata zdążyłam o tym napisać tu wiele razy: śląska Barbórka, Mikołajki, urodziny mojego kuzyna, urodziny taty, święta, potem sylwester – od dziecka grudzień kojarzył mi się z miesiącem świętowania, radości i nieuchwytnej magii. Okazuje się jednak, że na przestrzeni lat, to nie grudzień wywołuje we mnie największe emocje, a maj. Buchający naturą, hormonami i zielenią – maj.
Być może tak to się u mnie zakodowało. Pierwszy chłopak (taki, z którym się całowałam) – maj 2000. Pierwsza prawdziwa i trwająca kilka lat miłość – maj 2002, a w jej ramach pierwszy raz, co prawda kilka lat później, ale też w maju. Pierwsza prawdziwa integracja na studiach – maj 2006. Pierwsze prawdziwe życiowe szaleństwo związane z uczuciami – maj 2009. Nocne zakradanie się na różne wzgórza, wały, skarpy, by było romantycznie – maj. Prawie wszystko, co młodzieńczo zakodowało mi się jako miłosne, romantyczne, namiętne i ważne, bez zawahania kojarzy mi się z majem.
Jest we mnie jakaś potrzeba poddania się temu okresowi, w którym dosłownie czuję się przyduszona majestatem natury. Wiem, że to brzmi jak bełkot, ale spróbujcie rozejrzeć się dookoła. Wszystko rośnie, kwitnie, kiełkuje. Służby miejskie nie zdążyły jeszcze skosić trawy, dlatego rośnie nieujarzmiona w parkach, na skwerach i małych trawniczkach. Wszędzie tak samo dziko i tak samo wysoko. Osiedlowe alejki, które jeszcze miesiąc temu otoczone były dachem łykowatych gałęzi, dziś otacza gęsty łuk z liści, z których niemal kapie zielenią. Wysypują się już kolejne łąki mleczy, kwitną krzewy, a wieczorami ptaki znów drą ciszę na strzępy.
Maj to jedyny miesiąc w roku, któremu absolutnie się poddaję i wobec którego czuję się bezsilna. Kiedyś wymyśliłam, że to musi chodzić o naturę. Że muszą w tym okresie fruwać feromony, które powodują, że wszystko się rozwija i kwitnie, a ludzie łączą się w pary. Albo łączą się bardziej z naturą.
Na miarę moich możliwości wracam na łono natury wychodząc na dłuższe spacery z psem, albo chodzę tam, gdzie nie ma chodników. Zamiast siedzenia wewnątrz, wybieram słonkowanie się na zewnątrz – co z tego, że w kurtce. Kupuję kwiaty, które rozmieszczam po całym domu, żeby mieć jakąś namiastkę ogródka moich dziadków. No i gapię się przez okno na te drzewa, pod którymi jako nastolatka przeżywałam trzęsienia ziemi.
To prawdopodobnie najbardziej egzaltowany wpis na tym blogu, ale chciałam Wam opowiedzieć o moim absolutnie poddańczym stosunku do maja.
Poza tym, to chyba jedyna taka okazja, by tak bardzo poczuć, że jest się jednak elementem natury, a nie zakodowanym pikselem w elektronicznej bańce. A za to majowi należy się szczególny szacunek.