Skip to content

Są takie dni, jak ten poniedziałek. Przychodzące niechętnie, w dodatku bez zaproszenia. Rozpoczynające się odgłosem budzika, przesuwaniem drzemki, ustalaniem, czym się pojedzie do pracy, śniadaniem w pośpiechu, niewypitą kawą. Znów kołowrotek, a baterie wciąż nie zdążyły się naładować.

Wtłoczeni w te same obowiązki, w planowanie kolejnych pięciu dni pracy, czasem zadajemy sobie pytanie:

Co ja tu robię? Czy naprawdę nie mogę żyć bez pracy? Kiedy zgodziłem się na to, żeby lato przestało być dwumiesięcznymi wakacjami?

Takie pytanie pojawiło się dziś także w mojej głowie. Dlatego po skończonej pracy, wzięłam smycz, zabrałam psa i poszliśmy pobiegać po trawie. To znaczy on biegał, ja sobie rwałam (pewnie obsikane przez wyższe psy – ale co tam) kwiatki. I gdy widziałam to łaciate ciałko skaczące po nieskoszonej i nieco za wysokiej trawie, te fruwające na boki brązowe uszka, to mi się jakoś zrobiło milej. 

Postaliśmy w popołudniowych promieniach lipcowego słońca i wróciliśmy do domu. Mam plan posiadania wakacji.

Codziennie. Po siedemnastej.