Skip to content

<
p style=”text-align: justify;”>
Był rok 1997. Do rodzinnej kolacji szykowała się czteroosobowa rodzina. Przystojny, lekko szpakowaty pan w okolicach czterdziestki, dwie głośne córki i ona. Dostojna, normalnie piękna, z lekko uniesioną brwią, dobrze obciętymi półkrótkimi włosami. Stanowcza, nieco tajemnicza. Krystyna Lubicz.
<
p style=”text-align: justify;”>
Pokochałam „Klan”. Wiele razy zastanawiałam się za co, aż wreszcie byłam w stanie ubrać to w jakieś sensowne zdania. Wiecie, jak to jest, gdy w dzieciństwie odwiedzało się ukochaną kuzynkę, z którą spotykało się zdecydowanie za rzadko? Jak to było bawić się jej zabawkami, poruszać się po jej świecie, obserwować rytm domu i jej rodziny? Ja tak się czułam oglądając „Klan”. Byli i inni rodzice, i inni dziadkowie, inne wnętrza mieszkań, moi rówieśnicy z podobnymi problemami – to zawsze pozwalało mi spojrzeć na moje życie z innej perspektywy. Pocieszyć się, albo zmartwić, albo zobaczyć, że u Lubiczów było inaczej. Zdarzyło się, że powoływałam się na decyzje zapadające na Truskawieckiej, szczególnie, gdy na coś pozwalała Pani Krystyna.
<
p style=”text-align: justify;”>
W domu mojej cioci piło się z „klanówek”, czyli podłużnych przezroczystych kwadratowych szklanek. Namawiałam latami rodziców, byśmy też mogli mieć takie szklanki. U cioci wszystko z „klanówek „smakowało lepiej. Moja mama miała wtedy etap noszenia długich naszyjników, a Pani Krysia nosiła jeden, bardzo charakterystyczny srebrny naszyjnik – łańcuszek zakończony dwoma połączonymi ze sobą kółeczkami. Jego widok był mi tak dobrze znany, jak dobrze znane były mi ubrania czy biżuteria rodziców. 
<
p style=”text-align: justify;”>
Potem z mojego pokoju zniknął telewizor, a wraz z nim i „Klan”. Po kilku latach, na drugim roku studiów zamieszkałam z kolegą z roku, Kamilem, który „Klan” oglądał i miał w pokoju telewizor. Zgadaliśmy się kiedyś i przez jakiś czas, codziennie wołał mnie na seans. Były to dla mnie straszne czasy, jedne z gorszych w życiu. Kilka miesięcy wcześniej zmarł mój tata, moja rodzina była sparaliżowana po tej stracie, wszyscy byliśmy porozrzucani, wstrząśnięci, samotni. A ja każdego popołudnia siadałam na podłodze, oglądałam, co się dzieje u Pani Krysi i jej rodziny i czułam się jak w domu.
<
p style=”text-align: justify;”>
Nikt inny, jak właśnie Krystyna Lubicz, nie ośmielił mnie w zmierzeniu się z problemami na studiach. Zawsze, kiedy najbardziej się bałam, by pójść do dziekanatu lub opiekuna roku, myślałam o niej. A ona była dobra, stanowcza, ale sympatyczna. Nie traktowała studentów jak śmieci, nie zakładała, że cwaniaczą. Słuchała ich, piła kawkę, obdarowywała ludzi ciepłem i serdecznością.
<
p style=”text-align: justify;”>
Uwielbiałam ją. Zadbaną, z klasą i wykształconą. Mądrzejszą od innych, pomocną, wspierającą. Doradzającą innym ludziom, szczególnie swojej gapowatej przyjaciółce Alicji. To był archetyp prawdziwej matki i kobiety. Spełnionej zawodowo, towarzysko i rodzinnie. Wierzcie mi, lub nie, ale to była moja namiastka domu na obczyźnie. Moja dwudziestominutowa mama.
<
p style=”text-align: justify;”>
Kiedy zaczęły do mnie docierać wieści o chorobie, która zabrała z „Klanu” tak cudowną postać, zaczęłam się interesować, co kryje prawdziwa twarz, tak dobrze znana mi z telewizora. Okazało się, że historia Agnieszki Kotulanki jest dużo ciekawsza, niż Krystyny Lubicz. Talent, kariera, wielka miłość, wielki dramat. Obejrzałam „Dom”, by zobaczyć jej debiut. Obejrzałam występy na scenie, spektakle, wszystko, co było dostępne. W międzyczasie oglądałam też zdjęcia aktorki, które paparuchy robiły jej z ukrycia. Gdy zobaczyłam, co choroba zrobiła z tak bliską memu sercu postacią, zaczęłam płakać. Ze smutku, z wściekłości i z bezsilności. Wymieniałam się informacjami na temat jej zdrowia ze znajomym, który podobnie jak ja, zakochał się w Jej talencie. Latami trzymałam kciuki, cieszyłam się, gdy pojawiały się wieści, że jest na dobrej drodze do zdrowia. Nie potrafię sobie przypomnieć nikogo obcego, komu tak bardzo bym kibicowała.
<
p style=”text-align: justify;”>
Wieść o Jej śmierci była dla mnie dojmująco przykra. Nie tylko dlatego, że w jej wychodzeniu z nałogu nie było happy endu, ani, że odeszła o wiele za wcześnie. To historia o życiu, które w pewnym momencie staje się zbyt trudne do udźwignięcia. To historia o tym, że warto prosić o pomoc, otwierać się na nią, nie zostawać z problemami w samotności. To historia o tym, że w obliczu chorób i nałogów, jesteśmy równi. Lekcja pokory wobec życia.
<
p style=”text-align: justify;”>
W myślach widzę Panią Agnieszkę. Stoi na scenie, na tle czerwonej kurtyny, oświetlona. Trzyma w ręku mnóstwo kwiatów. Jest uśmiechnięta, dumna, z podniesioną głową, jak w pierwszej czołówce „Klanu”. Wszyscy biją brawo na stojąco.
<
p style=”text-align: justify;”>
Ja też tam jestem. Biję brawo i mówię jej cicho: Dziękuję.
<
p style=”text-align: justify;”>
 
<
p style=”text-align: center;”>
Tekstu możesz także posłuchać (wybacz dykcję i drobne pomyłki):

<
p style=”text-align: justify;”>