Jestem osobą, która ma kompletnie zaburzony cykl dobowy i najchętniej pracowałaby nocą, spała nad ranem, a cały dzień uczestniczyła w życiu domu, miasta i kultury, od świtu, aż po zmierzch. W praktyce wygląda to jednak tak, że od poniedziałku do piątku dnie spędzam w wysłanym niebieską wykładziną biurze, a weekendy w jednej połowie przesypiam, a w drugiej spędzam na biernym odpoczynku i sprzątaniu tego, co narozwalałam w ciągu tygodnia. Wszystko byłoby ok, bo prace domowe nadzwyczaj mnie relaksują, gdyby nie fakt, że brak mi snu, a pobudki okupuję stanami lękowymi.
Jak ogarnąć mroczne i okrutne zimowe poranki?
Kilka tygodni temu wkurzałam się tutaj za złe trzymanie kubków z gorącymi napojami (zamiast za uszko, tuląc kubek oburącz). Zanim zabrałam się za ten wpis, potrzymałam kubek właśnie w ten karygodny sposób, chcąc sobie lekko ogrzać zmrożone poniedziałkowym mrozem dłonie. Na zegarku godzina przedpołudniowa, a ja na swoim koncie właśnie zaczynam mieć drugą kawę i marzę o powrocie do ciepłego łóżeczka i to natychmiast.
Nie, ten wtorek wcale nie jest okrutny i mówię to bez cienia ironii. Wstałam wcześnie, bo o siódmej, a zazwyczaj igram z ogniem śpiąc do ósmej (nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że pracuję w systemie 9:00-17:30, a biuro mam na drugim końcu miasta). Od jakiegoś czasu mam nowy poranny rytuał, który pozwala oswajać mi moje poranne lęki.
Tak, brzmi to jak wypociny siedemnastolatki z wymyśloną depresją, jednak prawda jest taka, że lęki ma każdy, mniej, lub bardziej oswojone, tylko nie każdy wie, że to lęki.
Moje poranne lęki zaczynają się zazwyczaj już dzień wcześniej, o porze, kiedy orientuję się, że już od co najmniej godziny powinnam spać, bo rano będę przeżywać tragedię. Zaczynam się wtedy stresować, a w mojej głowie jest chyba jakaś nieszczelna tama, którą scumbag brain postanawia sobie rozszczelnić i wlać mi do głowy myśli pt. nie przygotowałaś dokładnie tego maila dla X, nie zrobiłaś szkolenia e-learningowego z BHP, masz w tym tygodniu seminarium i zapomniałaś powiedzieć o tym szefowi, kasy nie starczy ci na rachunek za telefon i dlaczego, do cholery, nie zgodziłaś się jechać na ten Audioriver w poprzednie wakacje?!
Często moje myśli wędrują także w stronę jeszcze bardziej odległą: kradzieży naklejki z albumu koleżanki z podstawówki (którą potem oddałam, ale to na zawsze wypaliło mi w pamięci piętno złodziejki), straszenia w nocy małej dziewczynki na obozie sportowym za pomocą świecącej w ciemnościach twarzy Pana Jezusa przyklejonej do krzyżyka, zażenowania, jakie czułam, gdy mój chłopak z podstawówki kupił mi na urodziny worek grochu z przyczepioną do tego gumową głową lalki z gumowym lokiem na czole.
Przypomina mi się też często, jak dałam się oszukać obcemu kolesiowi, który (gdy nie było jeszcze komórek), podszedł do mnie w makdonaldzie i poprosił, żebym mu pożyczyła kartę do automatu, bo musi zadzwonić, i że wydzwoni mi maksymalnie dwa impulsy. Karta miała jeszcze 98, a po jego rozmowie zostało mi 0. Jakby wstydu było mało, gdy oddawał mi kartę i oznajmił, że PRZEZ PRZYPADEK wydzwonił mi całą kartę (to chyba było jakieś 25 minut rozmowy). Zdenerwowałam się, więc rzucił mi jakieś hasło w stylu: “Jezu, co się tak denerwujesz?”, a ja wypaliłam wtedy ripostę życia, odpowiadając: “nawzajem”. Chłopak też się zdziwił durnotą tej odzywki i gdy obracałam się na pięcie do wyjścia, rzucił mi krótkie: “Nawzajem?!”
Zasłużenie człowiek ten dostał ode mnie pierwszą w życiu chamską ksywę – nasolaryzowany fiut.
Znowu zdaję sobie sprawę z tego, że powinnam spać i że czasu nikt nie zatrzyma i że jest go tyle, co w długiej popołudniowej drzemce. I wtedy zaczynam się skupiać na tym, żeby zasnąć i już myślę o tym, jak fatalnie będę się czuć rano, jak to budzik rozerwie ciszę, zasłonięte żaluzje oszukają mój organizm i wmówią mu, że jeszcze nie jest rano, a reagujący na moje poranne wiercenie się chłopak zachowa się w najbardziej niekorzystny (dla mnie) możliwy sposób, czyli zacznie mnie przytulać przez sen. Ja natomiast, będę musiała wyplątać się z uścisku, opuścić to cholernie przytulne, cudowne i cieplutkie łóżko i pójść do łazienki oglądać swoją zaspaną i zapuchniętą twarz, mówiąc do siebie w myślach, że “superfajnie, NA PEWNO będziesz dziś świetnie wyglądać”.
Wymyśliłam więc, że coś musi mi te poranki uprzyjemnić, żebym nie musiała czuć wewnętrznej rozpaczy porównywalnej do tej z dzieciństwa, gdy upadł mi lód, balon wyleciał mi z ręki i nie zdążyłam go złapać, czy wtedy, gdy prawie miałam coś obiecane, ale źle się zachowałam i na moich oczach zabierano mi marchewkę z kija.
Tak więc, codziennie rano zabieram ze sobą do łazienki laptopa i puszczam sobie odcinek Miasta kobiet, albo jakiegoś rozluźniającego familijnego serialiku. Ma to same plusy, gdyż: nie czuję się aż tak osamotniona w porannym wstawaniu, słucham czegoś innego, niż szum wody w rurach sąsiadów, wiem dokładnie ile czasu zajmuje mi toaleta, gdyż w ¾ długości odcinka są reklamy, a to czas na szybki makijaż, a potem zebranie się do wyjścia. Jednym słowem – oszukuję się trochę, że wcale nie szykuję się do pracy, tylko oglądam sobie coś i w międzyczasie coś tam sobie robię.
Radio pewnie załatwiłoby sprawę, ale jako, że słucham Jedynki (a tam rano trudno o tematy inne, niż polityka, która mocno mnie stresuje), mogłabym jedynie pogorszyć swój poranny neurotyzm (podobno nie ma takiego słowa).
A teraz, tuż po 12:00, patrząc przez wielkie okno w moim biurze, za którym powoli pada śnieg, przypomniałam sobie, że zawsze lubiłam The Cranberries.