Skip to content

W niedzielę po raz pierwszy odkąd mieszkam w Warszawie odwiedziła mnie moja Mama. Po raz pierwszy nie towarzyszył mi tej wizycie lęk, ani obawa przed krytyką (porządku, czystości, stanu). Z jednej strony, obiektywnie rzecz biorąc nie ma tu czego krytykować, ale z drugiej – wiecie jak jest. Lęk jest tylko w naszej głowie, niezależnie od tego, czy jest uzasadniony, czy nie.

Dzisiaj Mama wyjechała. Przez dwa i pół dnia jej pobytu, zabrałam ją na koncert, do dwóch ulubionych miejsc, w których dobrze karmią, poobwoziłam (Mama ma kłopot z chodzeniem) po stolicy i przeczołgałam po centrach handlowych (obie nie mamy jeszcze sukienek na ślub siostry).

Dziś Mama się ubrała, zjadłyśmy razem śniadanie, ja pracowałam, a w tym czasie ona się malowała. W tle leciało "Na Wspólnej". Potem wyszłyśmy razem z domu, wzięłam psa na spacer i odprowadziłam Mamę do samochodu. Pożegnałyśmy się i ona odjechała, a ja poszłam w stronę trawników.

I znowu wróciło do mnie najbardziej traumatyczne wspomnienie z dzieciństwa. Duszące, paraliżujące, podszyte paniką uczucie, towarzyszące każdemu wyjazdowi na kolonie, wakacje u babci, obozy. Mam 31 lat i poczułam znowu tę histerię, która powodowała, że potrafiłam wybiegać z autokarów i wieszać się na mamie i błagać ją, by nie pozwoliła mi jechać.

Okazuje się, że w wieku 31 lat można się poczuć tak malutkim, jak wtedy, gdy było się pierwszoklasistą. Ale tym razem nie pobiegłam za samochodem, nie płakałam. Nie dałam się obezwładnić. Poszłam z psem w trawę omijając niepozbierane kupy i postanowiłam sobie zrobić bukiet z "polnych" kwiatów. Chciałam mieć kwiatki w wazonie na pocieszenie i w nagrodę za opanowanie lęku separacyjnego w umyśle 31-latki. Co z tego, że połowa z nich była mokra i to zapewne nie od deszczu.

Kwiatki to kwiatki.