Skip to content
Greg Rakozy
fot. Greg Rakozy

Pamiętam wakacje swojego życia. Totalny spontan, Chałupy, namiot, dziewczyny, chłopacy, plaża nocą, plaża w dzień, wolność, miłość i młodość. W samym środku tego raju, idąc skądś dokądś przez pole namiotowe, coś ścisnęło mi gardło i nie chciało puścić. Miałam dwadzieścia trzy lata, młodsze towarzystwo i poczułam panikę, że ostatni raz w życiu przydarza mi się coś takiego. Poczułam, że się starzeję i potwornie nie chciałam tego zaakceptować.

Zaakceptować fakt, że się jest coraz bardziej dorosłym, nie jest jakoś super przyjemnie. Jeśli dorosłość kojarzy się z pozorną niezależnością, to można się łudzić, że dojrzewanie coś daje. Częściej jednak jest tak, że po zaledwie kilku latach od wyjścia ze szkoły spotykamy naszych znajomych i okazuje się, że część już wyłysiała, część już ma obrączki i dzieci (!!!), a także, że całkiem spora garść ludzi żyje według grafiku, a o wolne dni musi prosić szefa. To potrafi przerazić.

Można się pocieszyć, że jeszcze do obrączki daleko, na posiadanie dziecka raczej uważamy. Że może oni mają już swoje rodziny, ale my mamy czas dla siebie. Czyli możemy sobie pomyśleć jutro o tym, co będzie za jakiś czas. Na spokojnie, bez przymusu. Odkryć siebie to przecież najważniejsza rzecz.

Pewnego dnia jednak może cię dopaść dotkliwe przemyślenie typu: miałam być artystką, czas studiów się kończy, a ja nie mam nawet połowy jakiegokolwiek dzieła! 

Na horyzoncie staże w korporacjach, stanowiska kelnerki, sprzedawczyni, doradcy kredytowego. Do cholery, to wygląda jak NORMALNE ŻYCIE! Kiedy ja mówiłam, że chcę normalnego, przeciętnego życia?!

Mylenie normalności z przeciętnością to największy błąd młodości. Ja już to wiem, ale powiem na głos, by może ci, którym się te pojęcia mylą i kojarzą ze sobą za bardzo, wiedzieli: nie ma nic złego w byciu normalnym. Powiem więcej: normalność to bardzo, ale to bardzo pożądany stan, za którym większość tak naprawdę goni.

Mogę Wam dziś zdradzić, co było jedną z moich większych obaw przed i w trakcie zmiany swojego życia, na jaką się zdecydowałam. Mimo, że chciałam, żeby mi w życiu wreszcie było dobrze (albo przynajmniej chciałam zmniejszyć współczynnik permanentnego życia w cierpieniu), to najbardziej w świecie bałam się tego, że się zaakceptuję.

Akceptacja kojarzyła mi się z podpisaniem paktu powojennego, gdzie to ja jestem oczywiście stroną przegraną. Więc siadam przed takim Stalinem i niby negocjując, zgadzam się na wszystkie warunki. A warunki są oczywiście chujowe, bo mam zatwierdzić i przyjąć do wiadomości, iż:

  • niniejszym zostaję uznana za człowieka, któremu nie poszło w życiu tak, jak miało
  • ów człowiek powinien przyjąć do wiadomości, że nie jest już atrakcyjny i nie będzie, bo wpływowy bloger napisał, że nawet jeśli gruba laska schudnie, to już nie jest atrakcyjna, bo jej ciało jest już poniekąd zużyte, a tekst ten dostał sporo pozytywnych komentarzy, więc to chyba coś znaczy
  • czasy młodości przeminęły, więc jeśli grono znajomych ogranicza się do komputera, współlokatorów i siostry, to trudno, czas to wziąć na klatę
  • przyjmuje się, że osoba może być fajna w sieci, bo w rzeczywistości wiadomo jak jest
  • pozwala się osobie mieć poczucie humoru, zajawki, dobrze gotować i słuchać fajnej muzyki
  • panuje przyzwolenie na wolność twórczą jednostki w granicach zdrowego rozsądku i międzynarodowej sieci Internet.

Akceptacja równała mi się w głowie ze słowami: pogodzenie się (*z porażką), kapitulacja, kompromis. A akceptacja jest tak cholernie od tego daleka.

Akceptacja zaczyna się tam, gdzie my zaczynamy pozwalać sobie na poznanie siebie. Na rozmowę ze sobą, na powiedzenie sobie: Okej, chwila, chcę się nad tym chwilę zastanowić. Ja wiem, że może Wam to zalatywać smutnymi trenerami rozwoju osobistego, ale to naprawdę chodzi o to, żeby pozwolić sobie wreszcie usiąść przy stole dla dorosłych w trakcie imprezy rodzinnej. Dać dojść sobie do głosu, posłuchać, przemyśleć, podyskutować. Jak możesz akceptować coś, czego nie znasz?

Dyskusje nie muszą dotyczyć filozofii Kierkegaarda i Hegla, ale najbardziej podstawowych spraw, wydających się czasem tak oczywiste, że aż wstyd o nich rozmawiać. Czy ja na przykład muszę wkładać płaszcz w niedzielę? Czy mogę odmówić zjedzenia obiadu o porze, w której jada się obiady w moim domu? Czy to konieczne, bym pracowała tam, gdzie źle się czuję? Czy muszę się na siłę starać mieć dobre układy z ludźmi, których w ogóle nie lubię?

Pewne rzeczy przychodzą nie tyle z wiekiem, co z doświadczeniem, jednak to czas bardzo często determinuje to drugie. Żeby z doświadczenia wyjąć coś dobrego, potrzeba to doświadczenie przeżyć i starać się od niego nie uciekać, niezależnie od tego, czy jest to dobre, czy złe doświadczenie (nie mówię tutaj, byście wszyscy się rzucili na dopalacze w imię eksperymentowania i pozyskiwania nowych doznań). Jeśli się z kimś rozstajesz, daj sobie czas na to, by to przeżyć i przeżyj to. To smutne i ciężkie, ale budujące doświadczenie. Jeśli czeka cię coś niesamowitego, co jednak napawa cię lękiem, nie rezygnuj, spróbuj.

Rodzina i przyjaciele są mi świadkami, że przed każdym występem, na którym stoję i jak gdyby nigdy nic, rzucam sobie mądrościami ze sceny, przeplatając to frywolnymi żarcikami o kupie, mam po prostu panikę. Dziesięć razy mam ochotę całe wydarzenie odwołać (w końcu mam prawo), ale po co, skoro czuję gdzieś wewnętrznie, że dam radę, a poza tym, to genialne doświadczenie i tylko tak mogę sprawdzić, czy mi się to podoba, czy się nadaję i czy chcę coś takiego robić.  Dlaczego o tym wspominam przy temacie akceptacji?

Możemy zagrać w prostą grę, by spłycić nieco ten mentorski bełkot.

Skoro tak łatwo przychodzi nam uznawać swoje kompleksy, czyli posiadane przez nas cechy, które arbitralnie uznajemy za beznadziejne, gorsze, niewystarczająco dobre lub po prostu inne od reszty, proponuję, byście zrobili sobie ćwiczenie i znaleźli trzy cechy/rzeczy w sobie, które uważacie za naprawdę dobre lub takie, w których dobrzy jesteście wy sami. Kiedy już to zrobicie, to zróbcie coś w kierunku rozwijania ich lub sprawdzania się w tych rzeczach.

Przykład: dobrze gotujesz – zrób coś nowego z przepisu, coś do czego ze strachu nie podszedłeś nigdy wcześniej. Lubisz pomagać ludziom – znajdź dzisiaj kogoś komu możesz pomóc, lub zapisz się do jakiegoś wolontariatu. Lubisz pisać – napisz coś dzisiaj, a jeśli nie masz bloga, to wrzuć jakąś krótką historię z dnia na Facebooka, lub gdzieś ją spisz.

Akceptacja w moim rozumieniu to świadomość tego KIM się jest i przyjęcia bez lęku i obrzydzenia tego całego pakietu, który nas stanowi. To wciąż oznacza, że mogę nie być zadowolona ze swojego wyglądu, ale nie spędza mi to już snu z powiek i nie odwołam wszystkich umówionych spotkań z powodu tego, że przytyłam dwa, pięć czy siedem kilo. Oznacza to, że nadal mam chęć z tym walczyć, przy jednoczesnym nietraktowaniu siebie jak własnego wroga. Oznacza to także, że traktuję siebie jako całość, nie zaś jako obraz Picassa z osobnym brzuchem, tyłkiem i podgardlem.

Mam prawie 30 lat i trochę zmarszczek wokół oczu. Nie mam płaskiego telewizora w swoim własnym kupionym mieszkaniu. W ogóle, nie mam tego mieszkania. Nie mam samochodu i nie mam partnera, co w moim wieku mocno zawęża krąg poszukiwań. Myśląc o tamtej sobie sprzed siedmiu lat, 15kg lżejszej, młodszej, opalonej, która z mojej dzisiejszej perspektywy mogła naprawdę zdziałać mnóstwo rzeczy, w życiu nie chciałabym się z nią zamienić miejscami.

Za nic w świecie nie chciałabym być tak niepewną siebie, życia i przyszłości osobą, która się siebie i swojego życia zwyczajnie boi. Co z tego, że miałam więcej nierozsądku i potrafiłam sobie ot, tak, wskoczyć w ciuchach w nocy do wzburzonego morza. Albo pojechać w nocy na stopa przez Kraków (absolutnie nie polecam). Że miałam głód adrenaliny i ją w durny sposób wyzwalałam, tylko po to, żeby jakoś udowodnić i sobie, i innym, że jestem coś warta, że jestem niezwykła. NIE – zwykła.

Dojrzewanie przynosi wspaniały rodzaj ulgi: brak tej straszliwej gonitwy za czymś, co wydaje nam się kluczowe do przeżycia, a w rzeczywistości, nawet nie jest nam potrzebne. Dojrzałość wynikająca i z wieku i z zabaw z akceptacją siebie i życia daje coś niesamowitego, jak miłość do normalności.

Więc posłuchaj mnie Czytelniku młody, młodszy, albo i miotający się: normalność to żaden kompromis. To ten rodzaj gleby, w której dopiero możesz coś zasiać. A uwierz mi: będzie rosło.

Amen.