Skip to content

Gdy byłam młodsza w mojej rodzinie mityczną rolę odgrywała Silna Wola. Człowiek posiadający Silną Wolę był doskonały, szlachetny, odważny i po prostu miał charakter. Jako dziecko do krwi obgryzałam paznokcie. Ba, obgryzałam je w ten sposób do 24. roku życia! Prócz wstydu za paskudne dłonie, odczuwałam też olbrzymi wstyd za to, że nie potrafię sobie powiedzieć "nie" i nie obgryzać. Miałam słabą wolę. Nie byłam przykładem do naśladowania.

W wieku 24 lat przed pewną ważną randką poszłam do manicurzystki i wybłagałam ją o ratunek. Przez kilka godzin milimetr po milimetrze przedłużała żelem moje krwiste kołki, aż doszła do normalnej długości paznokcia. Kilkanaście tygodni noszenia żelu na dłoniach spowodowały, że nawyk cudownie zniknąl, a ja odzyskałam paznokcie i poczucie własnej wartości w obrębie dłoni.

Potem zrozumiałam, że coś takiego jak Silna Wola jest czymś tak mitycznym jak odpukiwanie w niemalowane drewno, albo krakanie. Brak "Silnej Woli" to najczęściej cały wachlarz różnych zaburzeń, braku motywacji, stanów depresyjnych i lękowych. U mnie brak "Silnej Woli" zaczyna się w żołądku, który wiecznie domaga się jedzenia. Podwójne posiłki, posiłki między posiłkami oraz przystawki do tychże.

6 tygodni temu weszłam na wagę i prawie zemdlałam. Ponad 98 kilogramów rozłożonych w moim 160-centymetrowym ciele. Być może to był mój wake up call, bo pomyślałam sobie o tym, że jeśli przekroczę magiczną liczbę 100, po prostu coś się we mnie zmieni na zawsze. No, przynajmniej tego się obawiałam.

Trzymam się zdrowego jedzenia od ponad miesiąca. Wzięłam siebie sposobem i zamówiłam dietę pudełkową. Ani jednego grzechu w postaci dodatkowego posiłku. Jeśli mam ochotę zjeść coś, czego nie mam w menu, oddaję Krzyśkowi któryś z posiłków. Jeśli nie mam ochoty na któreś danie, nie jem go, w zamian jedząc sałatkę z pomidorów, albo pomidory z cebulą na waflach kukurydzianych lub ryżowych – taka moja namiastka najbardziej letnich kanapek mojego dzieciństwa. Nie piję alkoholu (nie robię z tego zasady, ale staram się zostawiać go sobie na specjalne i jednak rzadkie okazje), nie jem słodyczy i mam za sobą zrobienie dwóch dużych tiramisu, po których nawet nie oblizałam łyżki.

Dostałam także leki, które pomagają mi poradzić sobie z napadami jedzenia, bo – jak wiecie, lub nie – mam zaburzenia odżywiania w postaci kompulsywnego objadania się. Mam wrażenie, że działają, bo od dwóch tygodni potrafię spokojnie zasnąć i nie muszę nic jeść przed snem, ani nie łapie mnie panika, że już dziś nie będę mogła nic wziąć do ust. Nie chcę też się brać gwałtem, więc jeśli skręca mnie z głodu – jem. Pomidory, ogórki, wafle ryżowe, lub sałatę z cienkim vinegretem.

Było kilka sytuacji stresowych, w których normalnie poszłabym do sklepu i kupiła coś do rozładowania stresu. Pewnie zupkę, pewnie cheetosy, pewnie znalazłby się tam i kabanos, chleb tostowy i tona żółtego sera.

Jak zawsze wychodziłam z domu i szłam do sklepu. Snułam się pomiędzy półkami, ale oprócz dręczącej myśli o tym, jak zaraz wszystkie smaki wzmocnione glutaminianem wypełnią moje podniebienie, myślałam też o tym, ile już wytrzymałam, że zaczęłam odzyskiwać kontrolę, że są pierwsze efekty. Chodziłam między regałami wypchanymi ulgą i mówiłam pod nosem: Justyna, nie rób sobie tego. Nie warto. I wracałam do domu z pomidorem, pietruszką i cebulą, którą później jadłam na kolację. Zasypiałam bez poczucia winy i kamienia w żołądku.

Nie mówię, że to idealne rozwiązanie, ale mam wrażenie, że wreszcie robię coś w całkowitej zgodzie ze sobą i dla siebie. Mam poczucie, że nie pozbawiam się czegoś, ale coś sobie daję. Tak, jakby ciało i dusza miały wreszcie okazję połączyć się w jedną część. W żółwim tempie, ale zauważalnym dla mnie.

Co najbardziej przełomowe, mam wrażenie, że wreszcie zrozumiałam, że taki powrót do siebie i do formy jest procesem i to długotrwałym i że nie działa na zasadzie wszystko, albo nic. Dotychczas jedno odstępstwo od diety potrafiło ją zatrzymać, bo miałam poczucie porażki, rozczarowania i przerwania jakiegoś łańcucha.

W trakcie ostatnich sześciu tygodni poza pudełkami jadłam pyszny ramen w Vegan Ramen Shop, byczy won-ton w Nam Saigon i prawdziwą "zupkę chińską" z Japonii (cóż za oksymoron!). Jadłam czereśnie, ktorych nie miałam w diecie, ale nie chciałam pozbawiać się smaku moich ulubionych owoców. Byłam na obiedzie u pełniącej obowiązki Teściowej i jadłam ziemniaki, kurczaka, domową pomidorówkę. 

Bilans na dziś to pięć kilogramów na minusie. Dziś zaczęłam też drugi miesiąc pudełek i testuję sobie jak smakuje życie bez glutenu i laktozy, ale jako, że jadę na weekend do mamy, a potem ona przyjeżdża do mnie, to robię kilkudniową przerwę od cateringu.

Jak tym razem mi się udaje wytrwać? Kompletnie nie wiem, co przestawiło się w mojej głowie, ale postanowiłam zrobić to tym razem po prostu inaczej. Łagodnie, z życzliwością do siebie samej, z planem na to, żeby zadbać o siebie wewnętrznie i zewnętrznie. Uprawiam nieśmiało nieme afirmacje i przez pół dnia pracy mam przed sobą lusterko do makijażu i odkrywam, że bez makijażu też można coś w sobie polubić. Spoko kolor włosów, ładne brwi, sensowne usta i oczy – wiadomo. Na przekór sobie noszę kolorowe ubrania, maluję usta na intensywny kolor, oglądam sobie sporo ciuchów i sukienek w necie i planuję, które sobie kupię z następnej wypłaty.

Nie spinam się tym, że jako świadkowa na ślubie mojej siostry będę wyglądać grubo i że natychmiast muszę coś zrobić, by w dwa miesiące schudnąć 15 kilo. Zależy mi na tym, by zdrowo zejść do prawidłowego BMI, bez efektu jojo, za to z trwałą zmianą w myśleniu. Nie chcę robić nic na wyścigi – chcę dotrzeć do mety. A czy truchtem, czy marszem to kwestia drugorzędna.