Skip to content

Pobudka o 6:30. Czajnik na gaz, a w tym czasie poranna toaleta. Mydło, szczoteczka do zębów, krem do twarzy. Potem kilka ruchów grzebykiem, psik dezodorantem i włożenie łańcuszka na szyję. Zalać kawę, upić na szybko kilka łyków, włożyć buty i wyjść po bułki na śniadanie i przy okazji wyprowadzić pieska. Na klatce schodowej spytać sąsiadkę o zdrowie, powiedzieć kilka „dzień dobry” na osiedlu. Znać wszystkich dookoła i mieć swoje małe skromne rytuały.

Mniej więcej tak wyobrażałam sobie kiedyś bezpieczeństwo. Nie wiedzieć czemu, zawsze kojarzyło mi się ze starością i skromnością. Nigdy nie wyobrażałam sobie bezpieczeństwa inaczej, niż dziadkopodobnego mieszkania w bloku, wychodzenia na poranne zakupy, kojarzenia i dobrego znania sąsiadów, chlipania herbatki z filiżanki i gotowania dwudaniowego obiadu, którego składnikiem zawsze są ziemniaki.

W życiu nie pomyślałabym, że bezpieczeństwo wcale nie musi się mieścić w ramach, w dodatku dość ciasnych i nudnych. Zanim zdążyłam zobaczyć, że może mieć ono inny smak i wcale nie mieć wieku, zdążyłam się wpędzić w totalne poczucie niedoczasu, że ta starość chowa się za rogiem, a ja jeszcze nie zdążyłam zrobić tylu rzeczy.

Zmądrzeć, przeżyć wakacji jak z teledysku Dj Tonki „She knows you”, zakochać się na zabój jako dorosła osoba. Nie zdążyłam nawet kupić sobie własnego samochodu, bo wybierałam zawsze komunikację publiczną, żeby móc pospać, poczytać i posłuchać ludzi. No i przerażały mnie ceny benzyny. Dzieci też nie zdążyłam mieć, ani nawet nie byłam nigdy blisko sytuacji, w której posiadanie dziecka byłoby w ogóle jakąś opcją. Zawsze wszystko powierzchowne, na niby. Niby razem, ale wiesz jak jest. Nie zdążyłam też obejrzeć „Gwiezdnych Wojen”, bo jako życiowa emerytka będę wolała się skupić na tanich gazetach, cykaniu zegarka w kuchni, letniej kawusi i krzyżówce, niż na naparzaniu się wiązkami światła. Wspomnienie tu o „Gwiezdnych Wojnach” jest tu dość ważne, ale to potem.

Generalnie miałam wszyte to w DNA, że bezpieczeństwo to stabilizacja, a stabilizacja, to fizyczne zakorzenienie, jakaś nieruchliwość, meta i koniec biegu. Niedobrze mi się robiło od słuchania ludzi, z których ust wypadały z impetem słowa klucze: wyzwanie, przygoda, nowe cele, rozwój, otwartość na nowe rzeczy i sytuacje. Ja chciałam być otwarta jedynie na perspektywę herbatniczka do popołudniowego seansu „Plebanii”. Słowo, kuźwa, honoru.

Młodość ma jednak pewną niezbywalną cechę: nie jest starością. Pewnego dnia, niczym młodzieńczy trądzik, zaczęła wyłazić ze mnie porami skóry, czy tego chciałam czy nie.

Pewnego dnia, wszystkie nie mogę, nie mam z kim, nie mam dla kogo, tak na serio sobie przetrawiłam. Standardowe nie mogę skontrowałam prostym pytaniem: bo co?! Każde: nie mam z kim zaczęłam sobie tak rozpracowywać, że starałam się tego kogoś pozyskać pytając znajomych, przyjaciół i rodziny, albo po prostu robiłam coś sama. Na przykład sama pojechałam pod swój własny namiot, a znajomi jakoś się znaleźli. Nie mam dla kogo pewnego dnia oburzyło mnie samą, bo pod nosem sobie warknęłam: No jak to? A co ze mną?

No właśnie, człowiek pamięta o racie za mikser, a zapomina o sobie.

W lipcu przeczytałam genialny wywiad z Natalią Przybysz w Zwierciadle, która opowiadała, że jej guru od śpiewu polecił jej kiedyś, żeby każdą piosenkę o miłości, najpierw zaśpiewać do siebie. Śmiejcie się, ale to mnie po prostu pozamiatało.

My, parszywcy, zachowujemy się jak najgorszy rodzaj roszczeniowego petenta. Chcemy, nie mamy, więc wciąż żądamy. Oczywiście nic nie dostajemy od losu za free, więc wciąż mamy do tego losu o to pretensje. A pretensje rodzą frustrację, a frustracja z nas robi zgorzkniałych, pozamykanych, zazdrosnych i zawistnych typków, z którymi wstyd stać w kolejce.

Bo pilnowanie własnych interesów to nie jest to samo, co dbanie o siebie. Lubienie siebie. Zadawanie sobie pytań i poszukiwanie odpowiedzi.  Na przykład, czy lubię ludzi, którymi się otaczam? Czy spełniam się w pracy, którą mam? Czy mam jakąś rzecz, o której marzę? I czy ta rzecz jest obiektywnie możliwa? Czy mnie bawią takie, a nie inne relacje? Czy osoby, które nazywam przyjaciółmi, naprawdę postrzegam jako przyjaciół? Czy są rzeczy, na które czuję się skazany? Czy są jakieś rzeczy, których mi brakuje? Czy czegoś mi potrzeba?

A potem…

Powodów, dla których warto obejrzeć klasykę w postaci „Gwiezdnych Wojen” jest sporo, ale jednym z nich, jest kilka mądrych zdań, które uważam za klucze do lepszego życia. Bez wdawania się w szczegóły, w V części (Imperium Kontratakuje), jest motyw mistrza Yody i jego ucznia, czyli Luke’a Skywalkera. Ten pierwszy go trenuje i pokazuje mu, jak wielką ma moc, którą jednak musi nauczyć się władać. Luke ćwiczy, stara się, jednak co chwilę coś go rozprasza, bo skupia się na niewłaściwych rzeczach, mimo, że drzemie w nim olbrzymia moc i talent. Po którejś z porażek, następuje wymiana zdań, która mnie życiowo otrzeźwiła.

Yoda: Musisz oduczyć się tego, czego się nauczyłeś i uczyć się od nowa.

Luke: Dobrze, spróbuję.

Yoda: Nie! Nie próbuj. Rób, albo nie rób. Nie ma próbowania.

Chwilę później ma miejsce scena, w której Luke’owi nie udaje się za pomocą swojej mocy wyciągnąć z bagien swojego statku, którym niefortunnie w nim wylądował. Yoda robi to więc za niego i mimo, że dzieje się to na oczach Luke’a, ten nie potrafi pojąć co się stało.

Luke: Nie mogę w to uwierzyć…

Yoda: I dlatego ci się nie udaje.

Między innymi na tym momencie musiałam mocno zaciskać gardło, by towarzystwo, z którym miałam zaszczyt ten film oglądać (oni pewnie po raz szesnasty), nie uważało mnie za pannę, która węszy melodramat nawet w epickim filmie science-fiction.

No, bo przecież jak cokolwiek, nawet najmniejsza rzecz, może się udać bez przekonania, że jesteśmy w stanie to zrobić? Połowy rzeczy nawet nie spróbujemy, w przekonaniu, że zakończą się porażką, a drugą połowę spieprzymy przekonaniem, że jesteśmy właśnie w trakcie odnoszenia porażki.

To właśnie wtedy najczęściej się cofamy. Rezygnujemy z czegoś, pozostajemy przy czymś znanym i wymoszczonym, tylko dlatego, że czujemy się tam bezpiecznie. Bezpiecznie czyli wolni od porażki. No bo niby porażki nie da się odnieść, nie robiąc niczego. Moim zdaniem jednak, porażką jest właśnie niepróbowanie.

Strach jest czymś, co wpędza nas w zapierdziałe fotele i w myślenie o tym, że nie damy rady. Kilka dni temu podjęłam decyzję, jedną z tych życiowych (na ten moment) i od kilku dni wciąż męczy mnie strach, że nie dam rady, że będę zmęczona, że zrezygnuję i się poddam. Tak, jakby to zależało od jakichś innych czynników, a nie ode mnie. Przecież to ode mnie zależy, czy mi się uda i powiedzie. Przecież wystarczy uwierzyć, że mi się uda.

I to właśnie tam, gdzie ta wiara mieszka, a dobre myślenie się dzieje, jest bezpiecznie. I co ważne dla mnie i dla Was, to miejsce po grób będziecie mieć zawsze przy sobie.