Spory kawał życia poświęcamy na to, by się o sobie dowiedzieć jak najwięcej: kim jesteśmy, czego chcemy i dokąd zmierzamy. Chcemy być lepsi, rozwijać się i doskonalić, choć nie zawsze się to udaje. Niestety, mamy też pewną przypadłość, że o ile możemy nie być świadomi swoich dobrych i mocnych cech, to jakimś cudem zawsze znamy te najgorsze. Ma to wiele negatywnych konsekwencji, jednak główną z nich jest ta, że hamujemy się i nie korzystamy z życia tak, jakbyśmy mogli.
Im jestem starsza, bardziej dojrzała i doświadczona, tym bardziej jestem przekonana, że większym zaniedbaniem od nieświadomości swoich wad, jest nieświadomość swoich zalet, predyspozycji i mocnych stron.
Dlaczego?
Najlepszym przykładem jest moja ścieżka zawodowa (to ta, którą mam poza blogiem 😉 ). Zawsze wiedziałam, że lubię pisać i tworzyć nowe rzeczy. Moi znajomi z liceum od zawsze chyba wiedzieli, że jestem mocno wkręcona w robienie własnej muzyki. Był nawet taki moment, że moje piosenki puszczaliśmy na imprezach (choć wtedy ze wstydu zdarzało mi się wychodzić z pokoju), natomiast nigdy nie traktowałam tego poważnie. Ot, po prostu – mam do tego dryg i lubię spędzać godziny przed komputerem, sklejać dźwięki i śpiewać.
Pierwszy popełniony błąd polegał na tym, że uznawałam rzeczy, które naprawdę lubię, jako mniej ważne i mówiące o mnie tylko jak lubię spędzać wolny czas. Tak przestałam pisać piosenki, robić muzykę, rzuciłam szkołę muzyczną, bo przyszły rzeczy „poważniejsze”, czyli takie, które uważałam za prawdziwe i ważniejsze. Szkoła, matura, pięćset korepetycji, kursy przygotowawcze na studia (bo kiedyś na studia zdawało się egzaminy) i tym podobne wątpliwe przyjemności.
Doszło do tego, że więcej czasu poświęcałam fizyce, której nie dość, że nie rozumiałam, to w dodatku nie czułam nawet śladowej chęci na to, by ją zrozumieć (bo całe dwa ostatnie lata liceum spędziłam na trzaskaniu dobrych ocen na świadectwo końcowe). Fizyka stała się ważniejsza nawet od tego, co uwielbiałam robić i czemu chciałam poświęcać prawie każdą wolną chwilę.
Maturę zdałam bardzo dobrze, dostałam się na wymarzone studia dziennikarskie (a wtedy były zaledwie cztery wydziały dziennikarstwa w Polsce) i w wakacje wróciłam do pisania i muzyki. Mimo, że popełnione przeze mnie wówczas teksty (dostępne wciąż na www.nudelkula.blog.pl) wywołują we mnie nostalgiczny, zabarwiony troską uśmiech, to jednak mam do nich szacunek, jako do efektów mojego powrotu do siebie, chociaż na chwilę. Najważniejsze, że przypomniało mi się, jak bardzo lubię pisać i że daje mi to niesamowitą energię i wolność.
Studia szybko zweryfikowała rzeczywistość. Praktyka zaklęta w teorii, a niestety, nie odwrotnie. Zrozumiałam wtedy, że prędzej, czy później, będę musiała się swoim warsztatem zająć sama. Niestety, los pokrzyżował nieco moje plany, zmuszając mnie poniekąd do pójścia do stałej pracy tuż po pierwszym roku studiów.
A gdzież tak młoda osoba, bez najmniejszego doświadczenia, studiów i praktyki może dostać pracę? No, bo co to za umiejętność: pisanie? Równie dobrze mogłabym powiedzieć, że potrafię grać na grzebieniu.
Z tymi właśnie umiejętnościami trafiłam do banku (!), gdzie przez pół roku pracowałam jako doradca kredytowy. Nie była to zła praca, choć od samego początku miałam olbrzymie opory ze sprzedażą tak zwanych „usług dodatkowych”, za które zresztą mogłam otrzymać dodatkowe wynagrodzenie. Za pół roku pracy tam, na palcach obu rąk mogłam policzyć sprzedane dodatkowe ubezpieczenia i – wstyd przyznać – sprzedawałam je tylko osobom, które zachowywały się naprawdę chamsko, albo były potwornie nieuprzejme. Do dziś żałuję, że nie miałam okazji sprzedać ubezpieczenia pewnej kobiecie, która wpadła w szał, kiedy otrzymała odmowną decyzję kredytową i napluła na moją klawiaturę. Choć w sumie brak możliwości zakupu telewizora na święta był dla niej dostateczną karą. Małostkowe to, wiem.
To był czas, w którym popełniłam drugi błąd i nie zauważyłam, że praca w banku bardzo dużo mi powiedziała: praca z ludźmi naprawdę sprawia mi olbrzymią przyjemność. Potraktowałam to bez większej refleksji i filozofii. Taka praca.
Potem przyszły czasy na eksploatację pisania. Dorabiałam grosiki do czynszu w jednej z krakowskich gazet, a później stał się pudelkowy cud, polegający na tym, że zostałam zwyczajnie w świecie wyłowiona i zatrudniona w dobrze płatnej pracy.
Czyli jednak pisanie to jednak jest jakaś chlebodajna umiejętność.
Po kilku latach pisania przerzuciłam się do „prawdziwych mediów”, czyli do telewizji. Pracowałam dla ludzi i z ludźmi, jednak moja praca głównie polegała na namawianiu ludzi do wzięcia udziału w pewnym popularnym programie. Były osoby, których historie były tak ważne, że byłoby grzechem o nich nie opowiedzieć i te tygodnie w pracy kochałam, gdy było mi dane pracować z niezwykłym gościem programu. Były jednak tygodnie, w których wolałam łopatą odgarniać popowodziowy muł sprzed wejścia do telewizji, niż dzwonić i namawiać ludzi, którzy zwyczajnie na to nie zasługiwali (i w pozytywnym i w negatywnym tego słowa znaczeniu). To tam poznałam też jedną z osób, która najbardziej odmieniła moje życie. Była to skromna, rok ode mnie starsza dziewczyna, którą dotknęła niebywała, niewyobrażalna wręcz tragedia. Pamiętam dokładnie, gdy po rozmowie z nią przeszlochałam pół wieczoru. To było mi potrzebne, by nabrać zupełnie innej perspektywy na to, co w życiu jest ważne, a przede wszystkim na to, czego w nim robić nie chcę.
Po tamtej pracy wrzuciłam na luz. Miałam długie wakacje i znów zaczęło mnie nosić. Bardzo chciałam pracować, działać, coś robić. Poszłam więc na staż do jednej z social mediowych agencji w Krakowie. Staż trwał trzy miesiące, a ja dostałam tę pracę z miejsca, bo moje CV zrobiło na mojej przyszłej szefowej dość duże wrażenie.
– Jesteś pewna, że z takim doświadczeniem chcesz tego stażu? – spytała z troską w głosie.
– No tttak… – wybąkałam zdziwiona pytaniem. Przecież jedyne o co mi chodzi to móc pracować!
A, bo pewnie nie wiecie: staż, jak to polski staż – był bezpłatny.
Popełniłam wtedy trzeci błąd: zignorowałam zupełnie swoją wartość na rynku pracy, nie doceniłam swojego doświadczenia i po czterech latach naprawdę konkretnej i porządnej pracy, wróciłam na kompletny start. Klimat był taki, że to ja mam szczęście, że mogę tam pracować i cudem było to, że nie musiałam za to płacić.
Plus był taki, że większej szkoły życia nigdzie nie dostałam. Z dzisiejszej perspektywy to, co wówczas robiliśmy, to kompletna amatorka, ale o jakich strategiach social media mogliśmy mówić w czasach, kiedy dopiero co zaczęły się pojawiać strony na Facebooku?
Poznałam tam bardzo dobrze narzędzia do pracy, poznałam mnóstwo wspaniałych osób, którzy tak szybko jak przychodzili, tak odchodzili, jednak każdy zostawiał po sobie jakiś ślad; lekcję, którą można było odrobić w domu i traktować jako swoją. To tam nauczyłam się niebywale trudnego sposoby pracy, czyli pracy w totalnym chaosie, dzięki czemu do dziś potrafię pracować pod presją czasu, w hałasie i natłoku tysiąca migających powiadomień, maili i buczącego nad głową przełożonego. To z tamtej pracy mam najwięcej znajomych, z którymi udało mi się zbudować fajne i długie relacje. Nawet zawodowe.
Staż, który stał się potem moją stałą pracą na stałe zmienił kierunek mojej ścieżki rozwoju zawodowego. Wiedziałam, że tworzenie treści jest czymś, w czym jestem naprawdę dobra, że potrafię to robić błyskawicznie i czy mam 2000 znaków skrócić do 200, czy ze zdania napisać esej, to naprawdę wymiatam.
Z takim nastawieniem i pawim ogonem przeszłam wieloetapową i zadaniową rekrutację do dużej korporacji na stanowisko, które miało w swojej nazwie magiczne słowo manager. Przyrzekam, była to najtrudniejsza, najbardziej wyczerpująca i najbardziej profesjonalna rekrutacja w jakiej brałam udział, ale była też niesamowicie satysfakcjonująca, bo była dialogiem. Mogłam zadawać pytania i robiłam to, bo zrozumiałam, jak ważne jest ustalenie zakresu obowiązków, rozeznanie się w strukturze firmy. Przede wszystkim jednak było dla mnie ważne jaka atmosfera panuje w pracy.
Atmosfera była poprawna, jednak troszkę się rozminęłyśmy z oczekiwaniami. To znaczy korporacja i ja. W przeciwieństwie do byczego chaosu z poprzedniej firmy, tu panował sterylny system organizacji pracy zaklęty w procedurach. A ja się w tych procedurach zupełnie nie potrafiłam odnaleźć, bo przecież większość procesów mogłaby przebiegać trzy razy szybciej, gdyby nie te wszystkie wymogi, procedury, kroki, akceptacje, raporty, plany, potwierdzenia.
Kiedy odchodziłam stamtąd, mój przełożony dał mi tak zwaną informację zwrotną na temat mojej pracy, którą zrozumiałam dopiero później i którą uważam za jedną z najbardziej przełomowych w moim zawodowym rozwoju.
– Nie pasujesz tutaj – no, to akurat zabolało. – Masz styl pracy freelancera.
Boże najświętszy, co za tragedia. Co za okropny gość. Jak on mi mógł powiedzieć, że gdzieś nie pasuję? I co to w ogóle za hasło z tym freelancerem? Że niby co?!
Przyszłam zapłakana do domu, a mój ówczesny chłopak powiedział mi jedno chłodne, ale bardzo trzeźwiące zdanie:
– No i dobrze, przecież się tam strasznie męczyłaś.
I tak było. Męczyłam się procedurami, źle się czułam musząc ustalać specjalne spotkania w ogólnodostępnym kalendarzu i rezerwując telefonicznie salkę w odrębnym budynku tylko po to, żeby przez trzydzieści minut porozmawiać z koleżanką z biurka obok. Trochę to jak seks przerywany biologicznymi zapowiedziami następnych kroków – nikt nie byłby zadowolony, a i o spełnieniu zapewne mowy by nie było.
Dwa miesiące później miałam już wszystko poukładane. Jakim jestem człowiekiem w środowisku pracy i jakie zadania dawać mi najlepiej, a które najprawdopodobniej spierdzielę. Uważam, że dzięki temu, dostałam (jakby nie patrzeć) pracę marzeń, w bardzo dobrej agencji, o pracy w której naprawdę można się momentami rozmarzyć.
Poskładałam sobie do kupy wszystkie moje zalety i wady, wypisałam sobie, w czym jestem naprawdę mocna i dobra, w czym średnia, a w czym źle się czuję. Zaskakujące było to, że większość z tych wad, które wadami były w poprzednich pracach, w nowym środowisku pracy okazały się zaletami.
Potrafisz pisać? Świetnie, będziesz tworzyć treści.
Dobrze się czujesz pod presją czasu? Dawaj, do przetargów.
Lubisz kontakt z ludźmi? Ok, będziesz jeździć na prezentacje.
Masz styl pracy freelancera? Świetnie, będziesz mogła pracować poza biurem, jeśli będziesz mieć potrzebę.
Robiłaś muzykę? Rewelacyjnie, poprowadzisz projekt z nią związany.
Pracujesz po swojemu? To dobrze, bo potrzebny jest ktoś świeży i kreatywny.
Skupianie się na tych rzeczach, które są niewątpliwie moimi najmocniejszymi kartami w talii, pozwoliło mi się bardzo rozwinąć i to zaledwie w ciągu dwóch i pół roku. Co więcej, odkryłam dzięki nim jeszcze kilka nowych i poczułam się jeszcze pewniejsza siebie.
Najmocniejsza strona, jaką w ciągu tych dziewięciu lat w sobie odkryłam, to otwartość na zmiany i dobra organizacja, nawet w często towarzyszącym mi chaosie.
Dzięki tym dwóm cechom dziś nie tylko zarabiam będąc „osobą od Facebooka” na własny rachunek, ale też pracuję w kolejnej agencji, do której dojeżdżam niemal 90 kilometrów, bo mogę i chcę. Przede wszystkim zaś, nie olewam rzeczy, które dają mi przyjemność, dlatego między innymi dzięki temu możesz teraz, drogi Czytelniku, czytać to, co chcę Ci przekazać.
Jakiś czas temu odezwało się do mnie PZU z propozycją opowiedzenia czegoś o (szok!) sobie. Tym razem jednak miałabym opowiedzieć coś o tym, co robię zawodowo i kim jestem, kiedy nie piszę bloga. Z początku nie widziałam sensu, bo po co mówić światu o tym, co robię w pracy – kogo to interesuje? No, ale wtedy weszło PZU całe na biało-niebiesko. Dałam się przekonać trzema słowami: twoja najlepsza strona. Dzisiaj opowiedziałam Wam historię o tym, jak ważne jest to, by poznać siebie i swoje mocne i słabsze strony, a także o tym, jak te pozornie słabe, mogą stać się najlepszymi. Na koniec mam dla Was prezent.
Czytelniku!
Pomyśl dzisiaj nad tym, jaka jest Twoja najlepsza strona. ale pomyśl o tym naprawdę, zastanów się przez chwilę raczej dłuższą. Jak już wymyślisz, to nie zastanawiaj się ani chwili, tylko podziel się nią ze światem. Dlaczego?
A na przykład dlatego, że naprawdę WARTO ją zapamiętać, wbić sobie ją do głowy i utrwalić. Na przykład zdjęciem na Instagramie. Jak to zrobić?
Co tydzień najlepsze zdjęcie najlepszej strony zdobywa bon na 500 PLN do Zary (jak na Zarę, to chyba całkiem niezłe zasilenie). Osoba, która najlepiej pokaże, jaka jest jego #najlepszastrona, wygra najnowszego iPhone’a.
Trzymam mocno kciuki i za to, by iPhone był Twój, ale najbardziej trzymam je za to, byś docenił/doceniła siebie i poznała siebie od najlepszej strony.