To bez wątpienia niedzielne wieczory. Że jak to już koniec, że ledwie piątek się zaczął, a za dwanaście godzin już zaczyna się kolejny najn-tu-fajf.
Nie należę do wyjątków i nie cierpię niedziel. Nawet, wtedy, kiedy pracuję w domu. Wizja końca okresu ochronnego, w trakcie którego nie dzwoni nikt z banku, nie przychodzą maile z prośbami o jeszcze jedną poprawkę, nie trzeba nic załatwiać, jest zawsze przytłaczająca.
Niedziela ma też to do siebie, że uświadamia zmarnowany czas, bo przecież mogłam w ten weekend odwiedzić muzeum, do którego jeszcze nie zdążyłam pójść, zamiast leżeć w łóżku i oglądać "Ukrytą prawdę".
Taka rola niedzieli, że uświadamia, jak wiele czasu się wypierduje w kanapę nie tylko w weekend, ale i tak ogólnie w życiu.
Z drugiej strony i łóżko, i szmira z vod nie jest najgorsza, jeśli służy odmóżdżeniu po całym tygodniu działania w pełnym skupieniu. Tylko potem jakoś trudno się z tego łóżka w poniedziałkowy poranek wyrwać.