Kilka tygodni temu napisałam Wam o mojej wielkiej walce ze sobą i że wzięłam się za siebie na poważnie. W sadło i jego przyczyny, niczym Aquafresh uderzam z potrójną siłą: głowy, pożywienia oraz mięśni. Oczywiście – nic nie przychodzi łatwo, ale pewne rzeczy przychodzą zaskakująco łatwiej, niż byśmy się tego spodziewali. Na przykład mój pierwszy raz na siłowni.
Tytuł wpisu głosi, że na siłowni pierwszy raz pojawiłam się całkiem niedawno. To nieprawda. Dałam się na nią zaciągnąć kilka lat temu, gdy zachęcona dobrymi efektami diety, razem z koleżanką z pracy, odreagowywałyśmy na bieżni trudy biurowego życia. Nie jestem fanką biegania, dlatego zamiast truchtu ustawiałam kąt nachylenia, tempo bardzo szybkiego marszu i spalałam kilokalorie przez godzinę. Jako, że pracę kończyłam dość późno, na siłownię z pracy miałam 20 minut pieszo, ale potem musiałam wrócić do domu w innym mieście. Po dwóch miesiącach nie chciało mi się sterczeć po 20:00 na mrozie i czekać na jeden z trzech autobusów, którymi będę mogła dojechać do domu.
Wtedy też miałam przekonanie, że siłownia to jakiś zbiór dziwnych maszyn, na których pakują koksy, a niekoksowa reszta biega na bieżni, lub macha ciałem na orbitreku.
Minęło kilka lat, a ja nie rozważałam powrotu na siłownię, wciąż czekając, aż ktoś wynalezie taką dyscyplinę sportową, która będzie dla mnie skrojona na miarę: angażująca, zabawna, z małym elementem rywalizacji, w której będę wygrywać i która nie będzie boleśnie męcząca. Minęło kilka lat, a wyczekiwanej dyscypliny jak nie było, tak nie ma.
W czerwcu mój znajomy zaczął mi delikatnie zwracać uwagę, że może dobrze by było wziąć się za siebie i to nie tylko w kwestii diety, ale też ćwiczeń. Nie pamiętam, czy użył tych sformułowań wprost, ale są one niczym życzenia urodzinowe: oklepane, wszystkim dobrze znane i nietrudne do sparafrazowania.
- Trochę szkoda tak marnować potencjał twojej urody.
- Zobaczysz, będziesz dużo szczęśliwsza będąc szczuplejsza.
- To niezdrowe.
- Lepiej się poczujesz.
- Na dobry wygląd trzeba zapracować.
- Nie jesteś zbyt kobieca z taką wagą i generowanym przez nią brakiem gracji.
Czy mnie uraził? Nie. Czy powiedział coś, czego nie wiedziałam? Nie. Czy wkurzyło mnie takie gadanie? Trochę tak, bo chciałam w spokoju pić piwo i wpierniczać kabanosy oglądając mecz, a takie gadanie nie pomaga w relaksowaniu się. Wiadomo.
Ten sam znajomy zamiast walnąć mi wykład o tym, jak ważna jest tężyzna fizyczna i ogólna krzepa, powiedział mi, że chodzi na treningi kilka razy w tygodniu i że może mi polecić swojego trenera. Zagryzając piwo kabanoskiem, przytaknęłam, poprosiłam o papieroska i siedząc na balkonowym krzesełku pohuśtałam sobie nóżką.
Minął czerwiec, zaczął się lipiec. Gorący lipiec, którego naprawdę długo nie zapomnę. Z letniej szafy A.D. 2015 praktycznie wyrosłam, a to, co jeszcze mogłam włożyć, było zbyt obcisłe, by było estetyczne. Zostały sukienki, ale sukienki to letnia zmora osób z nadwagą – ocierące się uda. Gorący lipiec, a później równie gorący sierpień przełaziłam więc w ciemnych jeansach, a wszystkie krótkie rękawki i tak zakrywałam długimi, żeby się jakoś zakryć i nie obnażać swojej wałkowatości. Lato 2016 autentycznie będę na zawsze wspominać jako męczarnię i kombinowanie, jak latem w stroju na jesień nie dostać udaru i nie przegrzać organizmu.
Śmiejcie się, ale dopiero to lato uświadomiło mi, że moja waga przeszkadza mi dużo bardziej, niż przypuszczałam. Nadwaga i otyłość, to nie jest tylko kwestia nie wyglądania jak babki z okładek Shape'a oraz niemożność znalezienia fajnych ciuchów w sieciówkach. To cała gama fizycznych utrudnień, z którymi stopniowo zaczynasz się borykać. Ja przestałam poznawać samą siebie – nie tylko w kwestii zmienionego ciała, ale przede wszystkim w sposobie myślenia. Na przykład umawiając się z kimś na spotkanie, dowiadywałam się, czy będziemy siedzieć na drewnianych leżakach. Siedzenie na nich sprawiało mi trudność, bo nie mogłam wygodnie usiąść tak, by zakryć brzuch – musiałam siedzieć na krawędzi, by brzuch schować, ale to wiązało się ze zgniecionym żołądkiem przez całe spotkanie. Poza tym – weź wstań lub usiądź z gracją w takim leżaku.
Przyszedł dzień, w którym całą sobą znienawidziłam ten stan. Stan odbierający mi siebie i moją wolność. Stan ograniczający mnie w sposób czysto fizyczny, a przez to tragicznie wpływający na moją psychikę.
Poczułam – nareszcie poczułam – że nie zniosę dłużej tego stanu rzeczy. Wzięłam numer do trenera mojego znajomego i postanowiłam napisać mu maila z trzewi o tym, jak mi trudno i źle i że chcę się zmienić, ale się boję porażki. Że potrzebuję pomocy i liczę na to, że mnie weźmie pod swoje trenerskie skrzydła.
Szczerze – pisząc maila, nie do końca wierzyłam, że coś z tego wyjdzie. Że to był jednorazowy zryw, że za chwilę sobie wszystko zracjonalizuję i nie będę musiała przeżywać żadnych rozterek.
Po kilku dniach dostałam odpowiedź, propozycję spotkania i ankietę do wypełnienia. Spisanie posiłków z kilku ostatnich dni okazało się mocno otrzeźwiające, bo dopóki ich nie spisałam, nie miałam pojęcia ile, co i jak dużo jem. Na spotkanie pojechałam okutana w czarne maskujące ciuchy i z błagalnym wzrokiem "proszę, tylko żebyśmy jeszcze dziś nie ćwiczyli". Pogadaliśmy o moich oczekiwaniach i najważniejszych lękach, a w tym przypadku lęki były dwa: przed porażką i przed oceną. Przecież skoro nie potrafię wstać bez stękania z leżaka, to jak będę potrafiła ćwiczyć na siłowni, bez efektu słonia w składzie porcelany? Po kilku godzinach od spotkania naszła mnie refleksja, że ten lęk przed oceną towarzyszy mi przez cały czas, więc nie jest to nic nowego.
W końcu we wrześniu nadszedł moment pierwszego treningu. Rano.
A przecież ja lubię spać, muszę się zawsze trochę pokokosić, a wstawanie wcześnie rano zawsze wywołuje we mnie stres. Tym razem nie było inaczej. Z nerwów nie mogłam zasnąć dzień przed treningiem. Rano obudziłam się z uczuciem, jakbym szła na egzamin ustny, pobieżnie nauczona jedynie z jakiegoś opracowania.
A na treningu zaskoczenie: na bieżni nie było tragicznie. Udało mi się wykonać każde ćwiczenie, nie miałam ochoty rezygnować i nawet, gdy wraz z całą swoją galaretowatością opadałam na podłogę, podnosiłam się, by dokończyć deskę. Zaskoczyła mnie też inna rzecz: w trakcie pierwszego treningu zasłabłam. Powoli traciłam siłę, aż w końcu przed oczami zrobiło mi się małe disco: jasno-ciemno-jasno-ciemno-jasno, więc mamrocząc niewyraźnie poprosiłam o przerwę.
A to podobno normalna reakcja na taki szok dla organizmu, jakim jest ruch i to wszystkich mięśni, w dodatku przez dłuższą chwilę. Mimo, że każdy następny trening był trudniejszy, nigdy więcej już nie zrobiło mi się słabo.
Pierwsze treningi wiązały się z efektem ubocznym w postaci kilkudniowych i dość dotkliwych bólów mięśni. To z kolei miało na mnie dobry wpływ, bo uświadamiało mi, jak dużą pracę wykonałam i przypominało mi, że jednak się przełamałam i poszłam na trening. Na mojego chłopaka też miało to dobry wpływ, bo niezmiernie go bawił kaczy chód, który tymczasowo zastąpił mój normalny przez pierwsze tygodnie ćwiczeń.
- Czy wkręciłam się w treningi i się od nich uzależniłam?
Niebawem miną dwa miesiące odkąd chodzę na treningi. Co prawda, po drodze trafiły się dwa wypadki losowe: moja angina i skręcona noga, ale po kilku dniach podjechałam Uberem na siłkę i ćwiczyłam górne partie ciała w ortezie – nie skorzystać z takiej wymówki naprawdę coś znaczy.
- Czy mam już jakieś efekty?
Wiele. Po pierwsze ogólnie poprawiła się moja kondycja i wchodzenie na czwarte piętro z siatami nie wywołuje u mnie trudnej do uspokojenia zadyszki. Jestem też bardziej sprawna i ogólnie chce mi się więcej ruszać. Jeśli chodzi o efekty wagowe, to te dopiero będą, z racji, że dopiero kilka dni temu otrzymałam jadłospis. Wcześniej robiłam szereg badań, by najlepiej dobrać dietę do moich potrzeb i organizmu.
- Czy męczę się podczas ćwiczeń?
I tak, i nie. Nigdy nie pomyślałabym, że to powiem, ale jest coś uzależniającego w wysiłku fizycznym. Osobie, która od wielu lat była przekonana o swojej fizycznej ułomności, podnoszenie ciężarów i prawidłowe wykonywanie ćwiczeń, w których czuć każdy odpowiedzialny za nie mięsień, naprawdę dobrze robi świadomość, że jest się w stanie je wykonać. Do tego, włącza się jakaś taka mała rywalizacja z samą sobą, kiedy przy dwunastym powtórzeniu czuję, że to już końcówka moich sił, próbuję dobić do tych zalecanych piętnastu powtórzeń. O dziwo, zazwyczaj dwa ostatnie powtórzenia zrobione w trybie wyzwania, wychodzą lepiej, niż te ze środka. Zmęczenie fizyczne to cała gama różnych wrażeń – rozruszanie zastanego ciała i poczucie ulgi po zakończeniu serii. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że momentami to świetna zabawa z własnym ciałem – sprawdzanie na co je stać, jak ważne w ćwiczeniach jest prawidłowe ułożenie ciała, i że czasem jedna niepozorna zmiana powoduje, że w ćwiczeniu uczestniczą zupełnie inne mięśnie. To znacznie wzmacnia świadomość własnego ciała, a ono z kolei bardzo pozytywnie wpływa na psychikę.
- Czy wstydzę się na siłowni?
Mój pierwszy raz na siłowni był festiwalem wstydu i dumy. W końcu wygrała duma. Nie łudzę się, że jestem na siłowni atrakcyjna, ale to nie po to przecież tam chodzę, by wabić samców. Do tego, jakoś sobie to poukładałam, że widok naprawdę świetnie wyglądających tam kobiet, działa na mnie motywująco, a nie deprymująco. Zapewne niewiele osób tam ćwiczących kiedykolwiek wyglądało podobnie do mnie, ale łączy nas to samo – chcemy usprawnić nasze ciała i o nie zadbać. Paradoksalnie, mało gdzie czuję się tak swobodnie i "w odpowiednim miejscu", jak właśnie tam. Być może dlatego, że mam tam największą świadomość podjętej ze sobą walki.
- Co mnie motywuje?
Myślę, że to najtrudniejszy punkt programu, dlatego, że nie wierzę na dłuższą metę w motywację zewnętrzną, czyli taką, która nie pochodzi bezpośrednio od nas. Nigdy nie zmotywował mnie nikt, kto mówił, że powinnam schudnąć, ćwiczyć i zrobić coś ze sobą. Nie pomogły mi nawet oferowane nagrody (tak, był taki moment, że bliska mi osoba proponowała nagrody rzeczowe za gubienie kilogramów). Nie pomogły szantaże, zbliżające się wakacje, czy wesela. Musiał przyjść moment, w którym naprawdę całą sobą zapragnęłam zmiany. W moim przypadku było to lato i męczarnie w upale. Wzmocnieniem tej motywacji, jest chęć bycia dobrym studium przypadku dla mojego trenera.
- Jaki mam cel?
Szczerze powiedziawszy, nie mam konkretnego. I może też dlatego tym razem mi wychodzi? Gdzieś w głowie miałam zakodowaną idealną wagę i idealny rozmiar, natomiast tym razem cel ma dużo większe spektrum. Ostatnio przeszłam badania i okazało się, że nie jestem chora (no, poza podwyższonym cholesterolem, ale to oczywiste przy tym stanie rzeczy), więc nie ma żadnych medyczych przeszkód do tego, by być jeszcze okazem zdrowia: dobrze się czuć, nie bać się fizycznych wyzwań – wycieczki w góry, całodniowej wycieczki rowerowej za miasto, znać dobrze swoje ciało. To ile schudnę nie jest dla mnie najważniejsze – moim priorytetem jest udoskonalenie i naprawienie swojego fizys na stałe.
Jestem ciekawa, czy macie podobne doświadczenia w swoim życiu i czy też macie swoją metaforyczną siłownię, na którą zdecydowaliście się po długim okresie wahań? Co Wam to daje?