Skip to content

Zdaję sobie sprawę, że (być może), tym wpisem mogę pozbawić się wszelkiego szacunku w Waszych oczach, ale zaryzykuję.
Początek roku jest u mnie naprawdę aż nader refleksyjny. Być może do refleksji skłania mnie fakt, że dziś mija piąty dzień wolnego pod rząd, z racji przebywania na L4 (tak, wiem, wspominam o tym na prawo i lewo, ale przeżywam fakt, iż zdarzyło mi się to w pierwszym miesiącu pracy, no i też dlatego, że nikt jakoś nie ma do mnie o to pretensji i to takie fajne, że mam pracę, w której coś takiego jak el quattro istnieje).
No i na tym chorobowym wymyśliłam sobie rozkminę pod tytułem: wstydliwe grzechy i grzeszki. Bo umówmy się: każdy ma jakieś. Wpadłam na tę ścieżkę rozmyślań wspominając to, jak świętowałam swoją osiemnastkę i przypomniało mi się, jak dokładnie tego dnia, umówiłam się w kawiarni w centrum handlowym z moją przyjaciółką z gimnazjum, z którą w liceum już nie żyłam tak blisko.
Więc zaczęłam się zastanawiać dlaczego właściwie tak nam kontakt zelżał, aż mi się przypomniało. Mój największy grzech na sumieniu – wygadana w gimnazjum wielka tajemnica przyjaciółki. Koleżanka mi już wybaczyła, rozmawiałyśmy z resztą o tym wiele razy, jednak wierzcie mi lub nie, to naprawdę sprawa, która jak bumerang raz na jakiś czas wraca do mnie i męczy, gniecie, uwiera i drażni. Można w życiu robić różne głupoty, ale zdradzać przyjaciółki nie wolno i tyle.
I tym oto tokiem myślenia zaczęłam dogrzebywać się do rzeczy, z których niekoniecznie jestem dumna, albo staram się ukrywać, bo po co się chwalić, że się na przykład lubi Biebera w świecie, w którym ledwie jedna na dziesięć osób nie życzy mu wysłania w kosmos. A potem sobie pomyślałam, że dlaczego by właściwie się tym nie podzielić?
Do tej pory uważam moje krycie się ze sporą częścią mojego gustu muzycznego w czasach podstawówki, gimnazjum i liceum, za najgłupszą rzecz, jaką mogłam sobie zrobić, ucząc się defensywnej postawy i do tej pory nie potrafiąc bronić swojego zdania w kwestii upodobań.
Postanowiłam zatem zrobić moją małą listę grzeszków i rzeczy, którymi się nie chwalę ze wstydu i ze strachu przed siarą.
Skoro już się kilka zdań temu przyznałam, to zacznę od mojego imiennika.

  • Tak, lubię Justina Biebera 

Moją sympatię zbudowałam jakieś dwa lata temu na jednej z jego piosenek o zajebiście poważnym tytule Eenie Meenie, którą to miałam wgraną na mp3 i bardzo lubiłam ją sobie nucić (tu pewnie większość dziewczyn mnie zrozumie) w sytuacjach, w których wyglądamy na tyle dobrze, że czujemy się jakbyśmy zaraz miały wejść na scenę, lub co najmniej zagrać w teledysku.
Co więcej, jego bodajże najnowsza piosenka (będąca tym samym pierwszą świadomie wysłuchaną piosenką z udziałem Nicki Minaj) Beauty and the beat uważam za jeszcze lepszą od Eenie Meenie i, (tutaj miejsce na największy grzeszek), zdarzyło mi się wzruszyć podczas oglądania teledysku, gdyż MARZĘ o byciu kiedyś na takiej fantastycznej, pięknej i pozytywnej imprezie jak ta z klipu.
I serio, nie kumam hejta płynącego w stronę tego chłopaka, tym bardziej, że swoją karierę zaczynał z miejsca, w którym teraz siedzisz Ty i siedzę ja – sprzed ekranu komputera.

  • Lubię beznadziejne gazety

Rocznie uzbieram spokojnie ze cztery duże reklamówki w tropikalne owoce, w których są Chwile dla Ciebie, Na Żywo, Z życia wzięte, Prawdziwe Historie, Sukcesy i porażki i tym podobne tytuły.
Zawsze zazdroszczę paniom w pociągu, które bez śladu zażeny czytają historie Renat (52 l.) i Stanisław (61 l.), posiadających swoje małe piekiełka ze złymi dziećmi, wrednymi sąsiadkami, urzędami, beznadziejnymi konkubentami, oraz nie daj Boże, z chorobami.
Jako, że jestem zwierzęciem balkonowym (wychowałam się na dziesiątym piętrze wieżowca i w pokoju miałam balkon, na którym spędzałam połowę letniego czasu), gdy jest ciepło, z balkonu robię sobie pokój, w którym nic tak dobrze mi nie wychodzi, jak czytanie dosłownie wszystkiego wliczając Świat seriali, FaktSuper Express.

  • Uwielbiam plotki i rozmowy o ciężkim życiu ze starszymi paniami, a najlepsze wakacje życia spędziłam w szpitalu

Naprawdę, czasami wydaje mi się, że mentalnie jestem już emerytką. Raz na jakiś czas łapię się na tym, że moim największym pragnieniem jest małe, pamiętające czasy wszystkich pierwszych sekretarzy, mieszkanko, stoliczek w dużym pokoju z meblościanką, a przy stoliczku równolegle do niego (a prostopadle do ściany) dwa fotele. Na stoliczku bieżniczek przykryty szybą (żeby się szybko nie brudził), cukierniczka z landrynkami, okulary grube plusy i gazeta z krzyżówką. No i codzienna spokojna rutyna: wstawanie skoro świt, wycieczka po świeżą bułkę i coś do niej, być może załatwienie spraw na poczcie lub wizyta w kościele, a reszta dnia do wykorzystania na słodkie ploteczki z sąsiadkami, które wiedzą absolutnie wszystko.
W moim emeryckim niebie byłam kilkanaście lat temu, kiedy miałam pecha i zachorowałam w wakacje tak, że od czerwca do sierpnia leżałam w szpitalu. Bozia mi jednak wynagrodziła w kilku starszych paniach leżących na tej samej sali. W bonusie dostałam to, że każda miała inne zdanie na temat prawie wszystkiego i bardzo często się kłóciły. Tak mi się podobało w tym szpitalu, że po wyjściu stamtąd przed długie lata wysyłałam na swój oddział kartki, a z jedną z pań zawarłam korespondencyjną przyjaźń
Inna sprawa, że te marzenia o emeryckim życiu pojawiają się głównie wtedy, kiedy przeżywam w życiu największe stresy i chciałabym mieć już od nich święty spokój, a z tym kojarzy mi się właśnie życie samotnych pań emerytek.

  • Dodaję Maggi do rosołu (i do bardzo wielu innych rzeczy)

Nie powinno być to nic wstydliwego, gdyby nie fakt, iż uważam się za osobę, która dość dobrze gotuje. Maggi jest jednak chyba zaprzeczeniem umiejętności dobrego gotowania, bo potrafi sprawić, że dosłownie wszystko zacznie mieć jakiś smak.
Moja druga babcia, która zmarła dość wcześnie, robiła rosół, którego smaku do tej pory nie potrafię zapomnieć, ani odtworzyć. Przez lata uważałam ten rosół za arcydzieło i niedościgniony ideał, do czasu gdy kiedyś “przemagowałam” talerz rosołu z makaronem i zbliżyłam się nieco do tamtego smaku.
Od tamtej pory mam w kuchni Maggi i spragniona jej smaku, glutaminanu sodu, soli i aromatu selera, spijam sobie ją z dziubka, polewam nią pomidory pokrojone w ćwiartki i leję do rosołu, aż staje się z piętnaście tonów ciemniejszy.
Oczywiście w domowym zaciszu, bo przed ludźmi siara, co nie…

  • Pierwsza miłość

Nie pytajcie mnie jakim prawem, dlaczego i co mi się tam podoba – nie wiem. Nie mam pojęcia, naprawdę. Może katuję się tym po to, by potem mieć o czym pisać, a jest o czym, ale przecież wstyd się przyznać, że się jest od kilku miesięcy na bieżąco z największą szmirą polskiej telewizji.
No, ale jest dużo wątków miłosnych, a ja, mimo, że wolałam zawsze Lego od Barbie, jestem po części księżniczką, a księżniczki lubią, jak się młodzi ludzie zakochują, schodzą ze sobą i pierwszy raz ze sobą całują.

  • Miałam fazy na Ridge’a

Jako wnuczka absolutnych fanów Mody na sukces, latami oglądałam ten serial zawsze kibicując jednej jedynej postaci, jaką była Brooke Logan, nie znosząc Stephanie i łapiąc od czasu do czasu fazy na Ridge’a.
Fazy te zawsze miały miejsce wówczas, gdy Ridge był sam i miał wybierać kobietę, wtedy, gdy był z Brooke i wtedy, gdy był załamany po jakimś tragicznym wydarzeniu (np. porwanie żony przez arabskiego króla). Nie mogłam jednak nigdy przeboleć tego, że gdy całował jakąkolwiek swoją kobietę, łapał ją swoim niewyobrażanie wykrzywionym kciukiem za podbródek.
I jak by nie psioczyć na ten serial – umówmy się – z Ridge’a potrafiło być momentami superextra ciacho.

  • Nie lubię zmywać makijażu na noc

Niby nic w tym wstydliwego, ale od dziewczyn oczekuje się niesamowitej czystości, wręcz pedantycznej higieny, więc w towarzystwie innych dziewczyn (na różnego rodzaju wyjazdach oraz wtedy, gdy sama mam gości), przeżywam niemały dylemat: zmusić się i być jak reszta, czy zrobić po swojemu i wyjść na brudasa?
Mam to szczęście, że zazwyczaj noszę bardzo delikatny makijaż, więc pościel nie cierpi po nocy ze mną, jednak jakby ten makijaż lekki nie był, norma nakazuje zmywać.

Naturalnie, grzeszków i wstydów naliczyłabym jeszcze z pięćdziesiąt, ale nie będę nimi handlować jak na odpuście. Ok, mogę dodać na koniec jeszcze, że całkiem niedawno dowiedziałam się, że słowo OSCENTACYJNY nie istnieje i do tej pory za każdym razem, kiedy mam je wypowiedzieć we właściwiej formie, następuje sekunda wewnętrznej spiny, czy aby powiem poprawnie.
Minęło już kilka miesięcy i wiem, że zamiast pierwszego “c” jest “t”, choć i tak uważam, że mówienie z “c” jest bardziej wygodne, bo “t” i tak finalnie brzmi c-podobnie.
Niniejszym ostentacyjnie kończę tego posta zachęcając Was do dyskusji na temat wstydów, grzechów i siar które macie na swoim koncie.
Spokojnie, ja Was rozgrzeszę 😉