Do pracy jeżdżę przeważnie autobusem. Nieprzeważnie jednak zdarza się początek roku szkolnego i remonty wszystkiego, co można remontować na jednej z głównych ulic mojego miasta, zatem 12 minutową podróż odbywam w prawie cztery razy dłuższym czasie. To sprzyja podnoszeniu skilla we free cellu, czytaniu kupionych dwa tygodnie wcześniej gazet, oraz przemyśleniom.
Dzisiaj takie przemyślenie mnie naszło, kiedy jechałam zmienioną trasą i przejeżdżałam obok pomnika Monte Cassino, a kto zna moje miasto, wie, że ładnych rzeczy trudno się w nim szukać. Przypomniało mi się, jak kilkanaście lat temu przeżyłam pierwszą w życiu nastoletnią wakacyjną miłość. Na rodzinnych wczasach w Grecji przywiązana niemal łańcuchem do rodziców, poznałam chłopaków z innego kraju. Okazało się, że chłopcy mają po 18 lat (ja 13), palą papierosy i są z Rumunii, a do tego, warunki na love story były tragiczne: nie mogłam nigdzie chodzić sama, czas wieczorem maksymalnie do 22:00 i to pod okiem mamy, taty, cioci, wujka, siostry, kuzyna i połowy ‘hotelu’ (bo wczasy były po taniości).
Dwa, czy trzy wieczory przesiedziane na krawężniku pod okiem czujnego taty i rozmowy (!) po angielsku bez użycia czasu innego, niż teraźniejszy, wystarczyły, żebym po wyjeździe ukochanego Rumuna, odmówiła przyjmowania pokarmów i katowała smutne piosenki Backstreetów.
Po powrocie do Polski, w skrzynce czekała na mnie kartka z Bukaresztu od rumuńskiego ukochanego. W głowie miałam już ułożony każdy detal naszego życia – skończę szkoły, on przyjedzie, będzie pracował, na czwartym roku studiów ślub i dziecko, mieszkanie, samochód. Najpierw jednak, napisałam swój pierwszy w życiu list miłosny.
Poszłam z aparatem w miasto, zrobiłam dla mojego rumuńskiego przyszłego męża zdjęcia pięknego Zabrza i pod wspomnianym pomnikiem Monte Cassino, skończyła mi się rolka filmu.
List miał jakieś 8-10 stron A4 pisanych ręcznie, zdjęcia, naklejki (bo zbierałam), piasek z plaży, jakiś kamyczek z ulicy, oraz garść ważnych informacji o moim mieście (liczba mieszkańców, długość najdłuższej ulicy, historyczny fakt, iż było ono największą wsią w Europie, zanim zostało miastem, a także informację, że z mojego balkonu widać wyniki na stadionie Górnika i że przy dobrej pogodzie widać góry), oraz o kraju, z którego pochodzę. Było coś o drugiej wojnie, powstaniach, holocauście i mojej fascynacji Auschwitz. Wspomniałam o upadku komunizmu i Noblach, o stanie wojennym, o tym ile rodzice stali w kolejce po łóżeczko dla mnie, o tym, że mieliśmy denominację, że mamy 22% VAT, że jeszcze nie jesteśmy bogaci, ale za 40 lat będziemy jak Niemcy, szczególnie, że za niedługo wejdziemy do Unii Europejskiej.
Jestem prawie pewna, że wysłałam mu w tym liście jakiś pieniądz, żeby mu pokazać, jak wyglądają polskie pieniądze.
Mój Przyszły Mąż z Rumunii nie odpisał.
Chodziłam przez dwa miesiące z kartką z Bukaresztu pod ten pomnik na Monte Cassino i się zastanawiałam, czy to dlatego, że moje miasto nie ma zabytków, które by mogły mu się spodobać, czy, że to przez to, że list zaginął na poczcie.
Po prawie roku, ze skrzynki wyjęłam list od niego. Ręcznie pisany, krótszy, niż mój, ale też długi. Niestety, było za późno. W moim mieście zdążył pojawić się już internet, a ja dorobiłam się maila na WP i numeru gg.
Tak właśnie nie zostałam żoną Rumuna mieszkającego w samym centrum Bukaresztu, co (dzięki zgubnej technologii), zdążyłam sprawdzić na Google Street View.