Skip to content

Są takie chwile w życiu, które dobtnie uświadamiają nas o naszych wymaganiach, potrzebach i oczekiwaniach. Niestety, w moim przypadku najczęściej objawiają się raczej nieprzyjemnym i dość zgubnym przekonaniem, że po drugiej stronie trawa jest zawsze bardziej zielona, jednak warto się czasami pochylić nad tą myślą i wyłuskać z niej coś pożytecznego.

W moim policealnym, a więc dojrzewającym dorosłym życiu, okresy posiadania pracy i realizowania się dzięki niej, przeplatały się z okresami bezrobocia, które klasycznie, w pierwszej chwili było cudowne – zachłyśnięcie się wolnością, ilością wolnego czasu, który można przeznaczyć dosłownie na WSZYSTKO i brakiem stresu, że się coś zawala. To uczucie mogło trwać maksymalnie tydzień, bo potem pojawiało się bardzo proste uczucie niepokoju i lekkiego lęku, wiążące się z tym, że przecież za chwilę skończy się kasa, a nowa się nie pojawi sama z siebie. Resztę cyklu zna każdy, kto choć raz pracował, potem pracę zakończył i szukał nowej.

Miałam to szczęście, że zakosztowałam różnych rodzajów pracy – od klasycznej umowy o pracę, pracy na zmianach, “trzaskania dwunastek”, pracy w oparciu o współpracę za grosze, lansiarskiej pracy za dobre pieniądze, w dodatku z domu, pracy jeszcze bardziej lansiarskiej, ale stresującej do granic możliwości, fajnej pracy ze świetnymi ludźmi, ale na stażu, pracę pt. ile zrobisz, tyle zarobisz, aż po pracę, gdzie od pakietów socjalnych aż się roi, kasa też nienajgorsza, ale to praca jako trybik w wielkiej machinie korporacji. Ok, może układ, w którym jestem trybikiem jest nawet całkiem ważny, ale wciąż, to jest korporacja.

Nie wiem z czego to wynika, może z tego, że zwyczajnie w świecie nie jestem już gówniarą, tegoroczni maturzyści są ode mnie osiem lat młodsi, niektóre moje koleżanki kupują już kremy z kolagenem i kwasem hialuronowym, gdyż nasze organizmy od 2 lat nie produkują już kolagenu, a więc mam też zgoła inne podejście, niz wtedy, gdy wydawało mi się, że w tym momencie życia, w którym jestem teraz, będę w drugiej ciąży, robiła doktorat i co najmniej będę dość rozpoznawalna dzięki mojej dziennikarskiej, szybko rozwijającej się karierze.

Jeśli człowiek zakosztuje życia za 500zł na miesiąc (przy czym tych 500zł może wcale nie otrzymać, bo są przejściowe problemy na rynku/kryzys/priorytetowe płatności), gwarantuję, że co najmniej wyraźnie mu się to podejście do świata pracy i kariery zmieni. 

Dlaczego o tym mówię?

Przeżyłam prawie półroczny okres bez stałego przypływu gotówki, chwytając się wszystkiego, podnajmując część swojego mieszkania, oszczędzając na żywności (przez co przytyłam kilka ładnych kilogramów), łapiąc stany skrajnie depresyjne, zapożyczając się u kilku osób i czując się skrajnie bezwartościowym elementem społeczeństwa. W takim stanie, aplikowałam wszędzie, gdzie rekrutowali. Po długiej i potwornie stresującej rekrutacji dostałam pracę w klasycznej korporacji.

Kilka tysięcy pracowników, monitoring czasu pracy, badanie efektywności, szkolenia, a przede wszystkim procedury, procedury, procedury. Byłam przeszczęśliwa, a moje szczęście naprawdę graniczyło z uczuciem, kiedy facet, który nam się podoba i o którym miesiącami marzymy, zaprosi nas na randkę, a potem poprosi o kolejne spotkanie.

Minęło kilka miesięcy, a ja jestem wyplutym małym kłaczkiem. 

Doceniam to, że nie jestem bezrobotna, że mam swoją poważną stopkę w emailu, że mam swój telefon stacjonarny i służbowy, że operuję branżowym slangiem i na kwartały mówię Q1, Q2, Q3 i Q4, że jeżdżę w delegacje, i że spotykam się z ludźmi, którzy tym razem chcą mi coś sprzedać, a nie odwrotnie. Jeśli coś mi się uda, bardzo się z tego cieszę, lecz radość mija po kilku minutach, bo na miejscu jednego zakończonego “tasku” (kolejny branżowizm), pojawia się pięć następnych, coraz trudniejszych i coraz bardziej nudnych.

Wszystko byłoby w miarę ok, bo przecież przychodzę tam pracować, a nie grać w gry i zajmować się rozrywką, jednak zauważam na własnym przykładzie, potworną rzecz, którą korporacje robią z ludźmi – każą się cofać.

Słowo honoru, przy większości swoich zadań, poświęcam z 30% swojej energii na udawaniu głupszej, niż jestem. Wychylanie się przed szereg w korporacji okazuje się gorsze, niż zawalanie pewnych rzeczy. Tym bardziej wtedy, gdy jest się nowym.

Czuję się trochę jakbym była zwierzęciem z zoo. Niby żyję, niby jest fajnie, niby mogę być zwierzęciem, ale tylko w obrębie klatki, w której mnie zamknięto. Przepisy i normy są ważniejsze, niż to kim jesteś i co tu robisz. Masz robić to, na co ktoś inny zrobił ci miejsce.

Dzięki tym kilku miesiącom spędzonym w trybikowni, w tym całym mechanizmie, cieszę się, że mogę pracować, że się sprawdzam, a po wczorajszym obejrzeniu “Jabłka Adama”, wszystkie stresujące mnie i wypompowujące mnie zadania, będę traktowała jako testy i wyzwania. Dzięki tym kilku miesiącom wiem też, jak nie chcę żyć i więcej wiem o sobie i o wiele bardziej doceniam teraz wagę swoich marzeń i umiejętności i tego, że czasu nie będzie przybywać, i że jeśli coś chcę zmienić, to właśnie jest na to czas. 

No i jednak nie lubię ram.

Sporo wiedzy o sobie, jak na kilkadziesiąt dni.

image