… w myślach wydaję już pierwszą wypłatę. Według pobieżnych obliczeń powinna wynieść co najmniej 15 tysięcy złotych, bo kupić za nią chcę wszystko – nowego laptopa (bo przecież muszę mieć na czym pisać i pracować po godzinach), kurtkę (bo przecież muszę w czymś chodzić do pracy), lunchbox (bo przecież muszę w czymś nosić do pracy jedzenie, a w papierze śniadaniowym i jednorazówkach nie wypada), nowe perfumy (przecież muszę ładnie pachnieć, a wszystkie perfumy, których używam właśnie się skończyły), niedrogą, ale ładną biżuterię (ładnie wyglądają w niej nadgarstki, szczególnie, gdy będę przerzucała slajdy kolejnej mojej genialnej prezentacji w PP), ciuchy na fitness (siłka jest za darmo, a przecież nie mogę na starcie wpaść w spranym i pozaszywanym miejscami dresie), małe lusterko (do poprawiania makijażu), łagodne tabletki na sen (muszę chodzić do pracy wyspana), ładne rękawiczki (nie mam), bilet miesięczny vel kartę miejską.
Uwierzycie, że z tej całej listy najbardziej cieszę się na tę ostatnią? Jestem może lekko nienormalna, ale niedawno miałam poważną rozkminę na temat tego, że nie czuję się częścią społeczności pasażerów komunikacji miejskiej, bo kupuję jednorazówki, co znaczy, że korzystam z niej nie dość często, by być traktowana poważnie. Teraz zdecydowanie bardziej przyda mi się karta miejska, na której wreszcie zacznę oszczędzać i ominie mnie konieczność kupowania jednorazówek za zbierane po całym mieszkaniu grosze, przepychania się w tramwajach i czekania w kolejce do automatów biletowych.
Będę miała swój prawdziwy własny okresowy bilet.
Cieszę się też na to, że znowu będę doświadczać pory dnia i roku na własnej skórze. A już najbardziej się cieszę, że będę obserwować zza tramwajowej szyby świąteczne miasto, a ja na punkcie świąt naprawdę mam fioła.
I nareszcie będę mogła znowu słuchać muzyki, bo nigdzie tak dobrze mi się jej nie słucha jak wewnątrz pojazdów MPK, KZKGOP, PKP i innych.
A potem najbardziej się cieszę na nowy płaszcz, bo już go sobie wyobrażam i myślę o nim intensywnie, odkąd pojawiła się szansa, że kupię go sobie jeszcze w tym tygodniu. Pewnie około piątku dopadnie mnie dół, bo okaże się, że nie ma takich płaszczy, jakie bym chciała nosić i kupię coś, co za chwilę przestanie mi się podobać.
Jestem potwornie ciekawa jak będę się czuć jutro, bo w tej chwili wszystko dopiero sobie wyobrażam. Nawet nie wiem, czy będę pracowała w swoim biurze, czy w jakimś ołpenspejsie, czy może w ciasnym boksie z dykty. Dziwne, że dopiero teraz, podczas pisania tego wpisu, wpadłam na pomysł, żeby znaleźć na facebooku pana, który się będzie mną opiekował przez pierwszy miesiąc.
Na razie mam jedno silne postanowienie, jakim jest absolutny zakaz spóźniania się i nie przesuwania drzemki w budziku, tylko dlatego, że “zawsze przecież można wziąć taksówkę”. Mam w planie także odkładanie kasy, robienie zakupów hurtem na tydzień (lub więcej), i wydawanie pieniędzy na kino raz w miesiącu. No i na rozpieszczanie mojego chłopaka w sposób inny niż gotowanie obiadków i pieczenie bez o 4 nad ranem.
Jakkolwiek będzie i cokolwiek się okaże, moja radość nie ma granic. Po pół roku bezrobocia (nie licząc dwumiesięcznego epizodu ze zdalną pracą), oczekiwanie na pierwszy dzień w nowej pracy jest jednym z najlepszych uczuć na świecie.
Dobrze, że to napisałam, bo gdy nastąpi kryzys motywacyjny, będę sobie zawsze mogła tu wrócić i przypomnieć, jak fajnie jest na początku (dżizas, rekrutacja i proces zatrudniania to naprawdę bliźniaczki randkowania i związków!).
Witaj, korpoświecie!