Skip to content

Angina zabrała mi apetyt. Z jednej strony odczuwam z tego powodu satysfakcję, z drugiej – mam problem. Znalezienie czegoś, co miałabym w ogóle ochotę zjeść, graniczy z cudem. Wertowałam dziś przez pół dnia knajpy na pyszne.pl i jęczałam nad swoim losem. Miałam akurat ochotę na pomidorówkę, ale jedna z niewielu knajp, która dowoziła ją do domu, kazała sobie płacić 25 złotych za dowóz. Druga przywoziła za darmo, ale przy zamówieniu na minimum 70zł.

Resztkami sił (naprawdę) zebrałam się do wyjścia z domu. Poszłam w najgorsze miejsce do robienia zakupów codziennych, czyli do Żabki. Wtem.

11 października, w osiedlowym sklepie, w którym asortyment dobierany jest chyba losowo (są buraki, imbir, winogrona, a nie ma jarzyny na zupę), były mandarynki. Nie małe kwaśne pomarańcze, ale prawdziwe, zimowe, z łatwo odchodzącą skórką.

Teraz późnym wieczorem jem mandarynkę i czuję się jak w grudniu, tuż przed świętami.

Przypomniała mi się przy okazji sytuacja z Krakowa, kiedy wynajmowałam z moimi najlepszymi kumpelami mieszkanie w starej kamienicy należącej do pani, która była naszą sąsiadką. Co tu dużo mówić – była baaaardzo specyficzna i lubiła uprzykrzać nam życie swoimi wizytami. Zawsze miała zastrzeżenia do porządku, mimo, że było czysto. Wtrącała się do naszych śniadań, komentowała wystrój pokoi i tak dalej. Taki typ.

Kiedyś czekala nas jakaś poważniejsza rozmowa, więc chciałyśmy ją udobruchać już na samym wejściu. Naparzyłyśmy kilka filiżanek czarnej kawy i porozstawałyśmy ją po różnych częściach mieszkania. Podobno zapach kawy jest bardzo relaksujący. Do tego obrałyśmy kilka mandarynek dla stworzenia świątecznej atmosfery. Okazało się, że zapach kawy i mandarynki zmieszane ze sobą tworzą jedną z najlepszych kompozycji zapachowych na świecie.

Wszystko się udało. Chociaż wykładu o kaszy jaglanej musiałyśmy pokornie wysłuchać.