Na co wykorzystujecie weekendy? Na kace, porządki, spanie, wycieczki, zakupy i masę innych podobnych rzeczy, prawda? Ja ten weekend zmitrężyłam nad deską do prasowania i przed “Girls” (którym z pewnością poświęcę niebawem uwagę), jednak przede wszystkim, poświęciłam ten weekend na rozmyślanie nad swym losem.
Dojrzała we mnie pewna myśl, którą najpierw zagaiła mi moja przyjaciółka, gdy wdałam się z nią w dyskusję na temat (nie)słuszności hashtagów. Później, myśl ta wróciła, gdy strasznie narzekałam na drażniącą mnie w sieci osobę, a moja siostra zwróciła mi uwagę, że przecież co mnie to obchodzi i że to nie moja sprawa, co kto udostępnia, ile razy i gdzie, nawet jeśli to kompletnie bezsensowne. A później dwie bliskie mi osoby wyraziły dokładnie to samo zdanie, nabijając się ze mnie.
Tak, jestem tym typem internautki (dżiiizzzz, kocham to słowo), która ma misję edukowania innych, gdy są w błędzie. Że linki do youtube’a i każdego innego miejsca w sieci, można kasować z treści posta, że lajkowanie swoich postów jest okropne, że wrzucanie dziesięciu zdjęć z imprezy na instagramie jest wkurzające i syfi cały feed, że są Google, że się nie share’uje wszystkiego minuta po minucie, że się nie daje co chwilę statusów, ani nie chwali się raz dziennie swoimi osiągnięciami w danej dziedzinie, w której 40 innych osób jest co najmniej lepszych.
A właściwie kto powiedział, że się tych rzeczy nie robi? Przecież to, co ja robię w sieci na bank wkurza jakąś grupę moich znajomych. O części z nich nawet wiem. Nawet ten post kogoś zirytuje.
Dlatego od dziś, oficjalnie, przestaję uprawiać żałosną krucjatę i nie będę już wrzodem na dupie, w imię wolności słowa w internecie, oraz w imię swojego świętego spokoju.