Skip to content

Niniejszy wpis jest setnym wpisem na tym blogu. Mam wrażenie, że nieźle się wszystko zbiegło w czasie, bo akurat teraz zmieniłam wygląd bloga, a do tego dzisiaj też pojawił się wywiad z Justyną Kowalczyk, która przyznała się do depresji. Pomyślałam, że to całkiem ciekawy zbieg okoliczności, bo jakby nie patrzeć – podczas różnych jubileuszy wygłasza się nieco podniosłe mowy na ważne tematy. A więc czas na depresję.

Jedynka z dwoma zerami oznacza dla mnie na przykład, że sto razy porzuciłam obijanie się na rzecz pisania, że sto razy zrobiłam coś, na czym mi zależało i że sto razy nie przerwałam jakiejś czynności (taki mam styl pisania, że póki nie skończę, nie odchodzę od klawiatury) i zrobiłam ją od początku do końca dobrze.

A więc co mnie ruszyło w wywiadzie z Kowalczyk? Trzy rzeczy: że wyszedł dzisiaj, kiedy miałam w planach napisać o czymś kompletnie innym, że jest o depresji i że nosimy to samo imię. Nie jest to żaden coming out, bo nigdy nie kryłam się z tym, co mi dolegało. Mówię w czasie przeszłym, bo okres, w którym miewałam „okresy depresyjne” jest już za mną.

Depresja to nie jest chandra, złe samopoczucie, dół. Nie ma też postaci zaniedbanej i zapłakanej kobiety w wyciągniętym swetrze, z potarganymi włosami, która stoi zapatrzona w zbierające się na okiennej szybie krople deszczu. Depresja to stan, w którym się niepostrzeżenie pogrąża najpierw po kolana, potem po pas, a potem po szyję. Co gorsza, nie jest to ból zęba czy gardła, który – gdy jest mocno dokuczliwy – popycha nas do lekarza, gdzie dostajemy syropek, antybiotyk, kropelki do nosa i za pięć dni po chorobie nie ma śladu.

Na depresję nie ma lekarstwa – nie pomoże wyjście do kina, herbata, piwo, impreza, babski wieczór, zakupy, rozmowa. Choćbyście nie wiem jak się starali rozweselić takiego „smutasa”, a i on, ze wszystkich sił starałby się dać wam na to szansę, to nic z tego nie wyjdzie, bo depresja blokuje odczuwanie emocji. Znajomi i rodzina widzą, że coś jest nie tak, ale nauczeni reklamami Deprimu i innych tabletek na zły nastrój, mają przekonanie, że to zaraz przejdzie, że przecież nie wyglądacie jak te zapłakanych siedem nieszczęść z reklamy.

Jak więc wygląda depresja?

Taka najpopularniejsza, cichutka i wsysająca wygląda tak, jakbyś podczas najpiękniejszego lata, czuł się tak, jak podczas późnego powrotu z pracy zatłoczonym i mokrym autobusem w listopadzie. Depresja wygląda jak sufit, w który się gapisz i nawet nie zauważasz, że zajęło ci to osiem godzin. To trochę też tak, jak bycie w obcym kraju bez tłumacza – możesz jedynie domyślać się, co mówią i czują inni, bo sam kompletnie nie potrafisz odczuwać ich emocji, nawet jeśli sam jesteś uczestnikiem jakichś wydarzeń. Depresja to każda wymówka jaką masz na to, by nie wychodzić z domu, nie oddzwonić, nie spotkać się z kimś i każde obojętne „acha” jako stała reakcja na 99% rzeczy, które wokół ciebie się dzieją.

Depresja to też każdy „powrót do normalności”, kiedy w jakimś wewnętrznym magazynie uzbiera się trochę energii na to, by pociągnąć „jak normalny człowiek” kolejnych kilka tygodni. To te wszystkie dni, w których zgrywałeś błazna, śmiałeś się z żartów, nawet udawało ci się coś zrobić, odnieść mały sukces, dostać pracę lub podwyżkę, albo się zakochać. To ten moment, kiedy wracasz do „obiektywnego dobra”, całujesz kogoś po powrocie do domu, idziesz zrobić coś do jedzenia i ścina cię z nóg, bo napada cię przerażający smutek. Skąd, dlaczego i po co – nie masz pojęcia. Po prostu TAK JEST. Tak jak to, że masz prosty nos, 160cm wzrostu, mamę blondynkę, taki, a nie inny PESEL i że widelec nazywa się widelec.

Jeśli ktoś ma takie szczęście, że jakimś cudem poczuł lub zrozumiał, że to, że TAK JEST niekoniecznie jest tym, co POWINNO BYĆ, prędzej czy później poprosi kogoś o pomoc – czyli trafi na terapię.

„Ile to trwa?” „A co to dokładnie jest?” „Czy będzie mi źle?” „Kiedy mi się poprawi?” – na wszystkie te pytania odpowiedź jest jedna: nie wiem.

Być może zajmie ci to trzy miesiące, może pół roku. Możesz skończyć za kilka lat. Będzie ci czasem dobrze, a czasem będziesz płakać przez kilkadziesiąt minut w miejscach, w których naprawdę nie chciałbyś tego robić. Czasem będziesz rozwiązywał supeł, od którego przestanie cię cisnąć but, a czasem chcąc zasadzić ładny kwiatek, dokopiesz się do bagna, które zaleje ci połowę ogródka. Można pomyśleć, że lepiej kupić nowe buty, albo nie sadzić kwiatków (co na pewno jest łatwiejsze), ale zawsze kiedy będziesz do tego ogródka wchodził w innych butach i będziesz patrzył na to, co w nim masz, zawsze będziesz pamiętać  o tym, co kiedyś miało w nim być i czego naprawdę pragniesz.

Nie, nie ma czegoś takiego, jak „branie się w garść”, bo ono ma miejsce raz – wtedy, kiedy pójdziesz po pomoc.

Tak, wierzę, że „kiedyś ludzie nie chodzili do terapeutów i jakoś żyli”. Bo dosłownie JAKOŚ ŻYLI. Smutni, za szybą, odcięci od świata, z zaciśniętymi ustami.

Nie, nie wierzę w żadną wymówkę pod sztandarami: „nie mam czasu”, „nie teraz”, „jak tylko skończę…”, „poczekam, jeszcze nie jest ze mną tak źle”, „nie stać mnie”, „jeśli zapiszę się dziś, to pójdę dopiero za pół roku”. Zarabiałam trzy tysiące –było mnie stać. Zarabiałam 800zł, dogadałam się i też było mnie stać. Nie zarabiałam nic – postarałam się o zlecenie, pożyczyłam, zrezygnowałam z czegoś i było mnie stać. Gdybym zapisała się chociaż raz wtedy, gdy mówiłam, że zapisywanie się jest bez sensu, bo będę musiała czekać kilka miesięcy, zapewne od dawna chodziłabym na nią bezpłatnie.

Jestem na terapii od 2012 roku. W lutym minęły mi dwa lata. Nie odgrywam scenek, nie chodzę się żalić na upierdliwego szefa, zrzędliwą matkę, samolubną przyjaciółkę i nierozsądnego chłopaka. Chodzę po to, żeby zrozumieć kim jestem – nie zaś to, jaka jestem. Wiem, czego nie robić, kiedy znów napływa fala trudnego do opanowania smutku i beznadziei. Wiem, co robić, kiedy źle myślę o sobie i sprowadzam się do jednego pytania: „po chuj?”.

„Po chuj” więc piszę ten tekst? Piszę go po to, żeby – być może – uwrażliwić kogoś na to, że nie ma czegoś takiego, jak „odpowiedni moment na terapię”. Ten moment jest już wtedy, kiedy po raz któryś przechodzi ci przez myśl, że nie jesteś sobie w stanie poradzić ze sobą / z życiem / z jakąś sytuacją. Albo wtedy, kiedy jesteś przekonany, że dopóki „coś” się nie stanie, to nic ci się w życiu nie uda. Być może wcale nie skończy się na terapii, bo kilka spotkań rozjaśniających ci horyzont zupełnie załatwią sprawę, ale nawet jeśli na nią trafisz i będziesz musiał przekopać się przez pole gnoju, to na piąte pytanie odpowiem ci twierdząco:

„Warto?”

Warto.

Screenshot_9