Skip to content

Przez pół życia mam kompleksy

Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy poczułam, że coś jest ze mną nie tak. Sięgam pamięcią i wydaje mi się, że po raz pierwszu było to w 2001 roku na wakacjach w Grecji. Bardzo się wtedy zakochałam i z tej miłości nie przyjmowałam pokarmów. Musiałam wtedy trochę schudnąć, więc obstawiam, że ważyłam wtedy z 45 kilogramów. Ktoś z mojej rodziny uraczył mnie komplementem, że dobrze, że schudłam, bo miałam za duży brzuch. 

Cóż, tak się zdarza. Taka uroda. Prawie nikt z mojej najbliższej rodziny nie ma płaskiej deski, a po babci odziedziczyłyśmy wrażliwe jelita. Nie da się ukryć, że przy umiarkowanym wzroście metra sześćdziesięciu, 45 kilogramów jest dobrą wagą. Wagą gwarantującą szczupłość. W głowie zaczęła mi jednak pulsować myśl, że nie jestem szczupła i że mam problemy z wagą.

To nie dzieje się od razu

Byłam normalną nastolatką. Normalną, czyli taką, która nieszczęśliwie się zakochiwała, miała koleżanki, nie uciekała z domu, nie sprawiała jakichś dużych problemów wychowawczych. Dostawałam jedynki, ale równoważyłam je piątkami. Chodziłam na korepetycje, miałam kochających, choć wymagających rodziców, mogłam wychodzić z domu i lubiłam to robić, szczegółnie z moimi dwoma najlepszymi kumplami. 

Miałam styl, którego dziś raczej już nie ma. Ale za moich czasów w liceum "modne dziewczyny" nosiły jeansy lub sztruksy, fajne t-shirty, wełniane golfy, jeansowe kurteczki, cichobiegi z Diverse'a lub Superstary, a zimą sportowe kurtki i buty z Alpinusa, albo glany, martensy lub welury. Do tego długa torba na ramieniu, albo sportowy plecak z Campusa lub Alpinusa. Niedbale spięte włosy, bransoletka z muliny i już. Taka stylówa z ogólniaka: ani to seksowne, ani chłopięce. Taki styl równej dziewczyny, kumpeli. To była bardzo bezpieczna stylówa.

Wtedy jakoś zaczęło się takie upominanie o moją kobiecość. Szczególnie ze strony babci, żebym czasem wkładała coś subtelnego, żebym miała grację i powab w ubiorze, że chłopcy lubią delikatne dziewczyny. Wiem, co miała na myśli i wiem, że zawsze chciała (i nadal chce) dla mnie jak najlepiej, ale pamiętam, jak zaczęłam myśleć o sobie, że jestem fajna, ale. Mimo, że raczej miałam duże powodzenie u chłopaków, przez lata zakodowałam w głowie, że mam jakąś skazę, nad którą inni się po prostu litują.

O. – wzór kobiety

Jak w każdym średnim mieście jest tak, że towarzystwa z różnych szkół się ze sobą mieszają. W Zabrzu było to bardzo proste z wielu względów, a jednym z nich była lokalizacja dwóch najlepszych w mieście. Dzielił je dystans jednego przystanku, łączyła wspólna parafia, park do picia w plenerze, a także okoliczne modne knajpy.

W tym sąsiednim liceum była dziewczyna, za którą uganiały się tłumy chłopaków. Przysięgam. Większość dziewczyn z mojego rocznika i starszych potwierdzi, że O. była legendą. Tak się złożyło, że chodziła kiedyś z chłopakiem, w którym ja byłam na zabój zakochana i z którym przez kilka miesięcy się spotykałam. Prędko się połapałam, że on chyba się z niej nie wyleczył i jako szesnastolatka byłam zalewana opowieściami o starszej o dwa lata O., która według niego była perfekcyjna w każdym calu. Kupowała alkohol, bo mogła, rodzice zostawiali jej wolną chatę, była wysportowana (co przy moim permanetnym zwolnieniu z wf-u było mocno dyskredytujące), piękna, miała długie gęste ciemne włosy. Była wysoka i szczupła. Z płaskim brzuchem.

Zaczęłam się gorączkowo porównywać: niższa, bardziej okrągła, blondynka. Nic nie pasowało. Nie pomagały argumenty osób, które miały na nią fazy, że nie do końca jest z nią o czym pogadać, że co mnie obchodzi jakaś O., skoro jestem świetna i to chore się porównywać. Że sama mam powodzenie i nie powinnam mieć ani jednego kompleksu. No, ale ziarno chujowości zostało zasiane i kiełkowało w najlepsze.

Wstyd mi za ciebie przed chłopakami

O. miała na mnie jeden dobry wpływ. Zignorowałam zakaz lekarzy i zaczęlam się ruszać. Jeździlam wszędzie rowerem, pływałam, zimy spędzałam na nartach. Dobrze to na mnie wpływało, bo szybko efekty było widać w sylwetce. Miałam bardzo wysportowane nogi, naprawdę jędrną skórę i (co teraz w cenie), fajny tyłek. Brzuch jednak wciąż był jakiś niepłaski. Uświadomił mnie o tym mój nowy chłopak – starszy, piękny, wysportowany i bardzo szczupły. Szczupłość cenił u dziewczyn chyba najbardziej, do tego stopnia, że gdy jakoś tak niezależnie ode mnie (witaj, biologio!) zaczęła się kolejna faza wzrostu dla mojego biustu, nie do końca był z tego zadowolony. 

Chłopak bardzo zachęcał mnie do ruchu. Więc się ruszałam. Potem zachecił mnie do diety, więc ważąc 53 kilogramy, po raz pierwszy zrobiłam sobie dietę kopenhaską i zrzuciłam wagę do 48 kilogramów. O sukcesie powiedziałam mu na basenie. Przytulił mnie, powiedział, że fajnie, po czym chwycił mój brzuch w palce i powiedział, że jeszcze teraz "tylko pozbądź się tego i będzie ok".

O tym, że to dla niego problem zorientowałam się, gdy coraz mniej czasu spędzaliśmy wspólnie w ciągu dnia, na basenie. Miałam zwyczaj spędzać z nim lato na kąpielisku, gdzie pracował dorywczo jako ratownik. Kiedy spytałam, o co chodzi, powiedział, że mu wstyd przed chłopakami, że nie ma tak szczupłej dziewczyny, jak oni i że bardzo mnie prosi o popracowanie nad brzuchem.

Organizm zaczął sabotaż

Mimo, że w głowie byłam skoncentrowana tylko i wyłącznie na tym, by schudnąć, mój organizm zaczął się domagać jedzenia bardziej, niż zwykle. Z perspektywy czasu domyślam się, że po prostu zaczął odreagowywać i rekompensować sobie inne dotkliwe braki. Najlepiej czułam się w domu, swoim domu, gdzie byli kochający mnie rodzice, którzy między innymi dbali o to, żebym regularnie jadła. To jedzenie szybko stało się dla mnie czymś, do czego uciekałam, jak tylko zżerał mnie (nomen omen) stres lub jakiś problem. Jedzenie zaczęło kojarzyć mi się z bezpieczeństwem, miłością, ukojeniem, akceptacją.

Ta praca nad brzuchem była pracą syzyfową. Miałam go rzeźbić i zmniejszać, jednocześnie zapełniając go jedzeniem przynoszącym mi ukojenie. Bilans przez długi czas wychodził na zero, więc dostałam ultimatum: albo chudnę, albo się rozstajemy. Starałam się do tego stopnia, że trafiłam do gipsu, bo dietą nie byłam w stanie już więcej się odchudzić, dlatego zaczęłam rano biegać. I tak w listopadowy poranek, nierozgrzana zerwałam po raz pierwszy torebkę stawową. Po miesiącach cudowania z chudnięciem, zostałam bez chłopaka, za to z nowym przekonaniem.

Mój wygląd jest nie do zaakceptowania

Wy, moi czytelnicy oraz kilkuletni znajomi znacie mnie już jako osobę z nadwagą, więc być może nie rozumiecie, w jakim stanie musiała być moja samoocena i rzeczowe spojrzenie na sprawę. Za osobę obrzydzającą swoim grubym ciałem innych uważałam się wyglądając tak:

grubix

Od tamtych czasów zmieniło się wiele, a jednocześnie nie zmieniło się nic. Zdążyłam popaść w jeszcze większe kompleksy, które jeszcze bardziej chciałam zagłuszyć. Do tego przypałętała się depresja nie sprzyjająca zdrowemu trybowi życia. Zdarzało się, że przeczuwając podświadomie, że mam z jedzeniem większy problem, niż brak silnej woli, modliłam się o to, by to "chociaż" była bulimia, bo skoro mam napady jedzenia, to dlaczego akurat ja nie mogę tego wszystkiego co pożarłam szybko zwrócić?

Przeszłam całą podróż przez diety, a nawet leki, by w końcu zrozumieć, że to chyba uzależnienie.

To głowa, nie ciało

Terapia, na którą poszłam, bardzo pomogła mi w poznaniu i zrozumieniu siebie. Pisząc "pomogła", czuję się trochę nie fair, bo terapia po prostu uratowała mi życie. 

Ostatnio próbowałam sobie spisać konkretne problemy, z którymi poradziłam sobie dzięki terapii. Nie miałam pojęcia, że wyjdzie ich tak wiele. Odbudowałam siebie po ośmioletniej demolce i dotarło do mnie, że moje życie nie jest skończone. Z takim przekonaniem przyszłam na terapię. Wybaczyłam sobie wiele błędów, pogodziłam się też z wieloma stratami i sytuacjami z przeszłości. Zbudowałam granice, które pozwalają mi na asertywność i dzięki którym wiem, kogo bronią. Wiem, że granice stawiam sama i wreszcie nauczyłam się żyć własnym życiem i podejmować własne decyzje bez panicznego lęku, że komuś się one nie spodobają. Odcięłam pępowinę i naprawiłyśmy dość trudne relacje z moją Mamą. Dziś aż trudno mi uwierzyć, że kiedyś mogłyśmy żyć inaczej.

Od czasów ze zdjęcia zdążyłam znacznie przytyć i mimo, że jestem skrajnie niezadowolona z tego faktu, czuję się o niebo lepiej ze sobą teraz, niż wtedy, gdy ważyłam mniej. Waga nie jest żadnym wyznacznikiem tego, kim jesteśmy. Wszystko dzieje się w głowie. 

Waga o mnie nie świadczy, ale świadczy o tym, że coś jest nie tak

Czy pisałabym lepiej, gdybym była szczupła? Czy byłabym wydajniejsza w pracy? Czy byłabym bardziej interesującą rozmówczynią? Czy zwiększyłabym swoją inteligencję lub błyskotliwość? Czy nagle stałabym się "lepsza" od grubej wersji mnie? Czy ludzie lubiliby mnie bardziej, bo byłabym szczuplejsza? Nie.

Zrozumienie tej prostej rzeczy diametralnie zmieniło moje życie na lepsze i dlatego teraz ze sobą czuję się lepiej.

Zaczęłam jednak naprawdę czuć się źle z powodu braku kontroli nad jedzeniem. O ile potrafię nie katować się poczuciem winy z powodu częstego obżerania się, tak bardzo wykańcza mnie obsesyjne myślenie o jedzeniu. Cytując mój dawny tekst, obsesyjne myślenie o jedzeniu wygląda tak:

Zaczniesz odczuwać olbrzymi dyskomfort, kiedy wracając z pracy do domu będziesz miał absolutną autostradę myśli skoncentrowanych TYLKO wokół tego, za ile minut i pieniędzy będziesz w stanie zjeść olbrzymi posiłek. Układasz menu.
Makaron, coś do makaronu, ale ważne, żeby było tłuste. Cola zero, bo tą z cukrem się zasłodzę, a wolę słony smak. Jak zgłodnieję, a stanie się to prędko, zje, dokładkę makaronu, albo chrupki. A chrupki są suche, więc popiję je zupką chińską. Ale chrupki nie pasują do zupki, więc może zupka i tosty? Ok, na drugie zupka i tosty. Chrupki na deser. Przed snem wciągnę najwyżej to, co zostanie.
Rano będzie cię boleć głowa i kręgosłup. Będziesz spuchnięty na twarzy, bo sól zatrzyma całą wodę z coli, którą wczoraj w siebie wlałeś. Brzuch będzie wyglądał, jak w 5-6 miesiącu ciąży (i nie, nie jest to przekłamanie), więc znowu się zestresujesz tym, że będziesz źle wyglądać. Że wszyscy ludzie będą wiedzieć, co wczoraj zrobiłeś, że zjadłeś zapasy na kilka dni osoby z normalnym apetytem. Z podziwem i zazdrością będziesz patrzeć na znajomych, którzy jedzą śniadanie, obiad i kolację, w dodatku składającą się z umiarkowanych porcji, owoców, warzyw, ziaren, dobrych wędlin, mięs, ryb…
Zaczniesz jeść sałatki, które pokochasz, bo są wybitnie dobre. Proste? Byłoby proste, gdybyś nie jadł porcji dla sześciu osób, a w nocy nie budził się spocony z głodu i powstrzymując się od pójścia do lodówki, przez dwie godziny bił się z myślami.

Możecie teraz mi doradzić, że wystarczy mniej jeść, zastępować produkty kaloryczne tymi mało kalorycznymi. Ruszać się i czerpać przyjemność z ruchu. Znaleźć sobie jakieś hobby i nie myśleć o jedzeniu. Zgodzę się z Wami w każdym punkcie. Co więcej, powiem Wam, że już to robię. To jednak wcale nie rozwiązuje problemu.

Nadwaga to nie problem – to skutek problemu

Moje życie nie koncentruje się wokół pracy, mojego hobby, czy bliskich mi osób. Czy to znaczy, że olewam te najważniejsze sfery mojego życia? Nie, jestem na nich bardzo skupiona i oddana im bezgranicznie. Problem polega na tym, że zdecydowana większość moich myśli skoncentrowana jest na jedzeniu.

Co zjem, kiedy zjem, czy będę mieć co jeść, że brakuje mi jedzenia, co mogę zjeść, by odczuć radość lub spokój, jak połączyć jakąś inną aktywnosć towarzyską z jedzeniem, czy ktoś zauważy ile już zjadłam, czy ktoś mi zwróci uwagę, że zniknęło pół lodówki i jak zniosę to, że po sycącym obiedzie za chwilę będę chciała zjeść drugi? Kto to w ogóle zrozumie?

Na co dzień zachowuję zimną krew – rzadko zdarza mi się panikować i wyolbrzymiać problem, dość szybko znajduję rozwiązania, ufam sobie w kwestii zaradności życiowej i mogę na sobie polegać i pozwalać bliskim polegać na mnie. Daje mi to dużo satysfakcji i bardzo buduje poczucie własnej wartości. Ma to jednak, moim zdaniem, swoją cenę.

Myślę, że te dziesięć lat temu doskonale nauczyłam się radzić sobie z najtrudniejszymi momentami kojąc się jedzeniem. Pamiętam, że w najbardziej burzliwych momentach mojej studenckiej tułaczki, spokój odnajdowałam w kuchni, w której ktoś mi, albo ja komuś przygotowywałam jedzenie. Stres w pracy rozładowywałam potężnymi kolacjami. Brak bliskiej osoby i samotne wieczory wypełniałam wielogodzinnym przeżuwaniem szmuglowanych do pokoju przekąsek. Na jaką nagrodę najlepiej zareaguję? Na pyszną kolację. Jak lubię celebrować ważne momenty? Gromadząc się wokół stołu. Jak najchętniej spędzałabym wieczory? W domu, jedząc.

Coś kiedyś poszło nie tak i jedzenie stało się dla mnie smoczkiem, którego nie chcę wyrzucić. Połączyłam je z poczuciem bezpieczeństwa i rozładowywaniem emocji tak bardzo, że zamiast przyjemności, jest dla mnie przekleństwem. Życie w tej zależności mnie zdeformowało i stale deformuje.

Zmieniłaś się

Ostatnio pobiłam swój kolejny rekord wagowy. Nie pierwszy raz zresztą, ale tym razem to coś więcej, niż cyferki na wadze. To bardzo złe samopoczucie fizyczne, to mnóstwo ciuchów, w które się nie mieszczę, to margines skóry wokół twarzy i permanentny drugi podbródek. To ten słynny brzuch, który stał się już fizycznie przeszkadzającą fałdą skóry. To problem z kupnem sukienki w sieciówce.

Przekroczenie pewnej bariery spowodowało u mnie absolutnie przełomową decyzję, czyli zapisanie się na treningi. Największym dla mnie zaskoczeniem był fakt, że naprawdę się przełamałam i poszłam na pierwsze zajęcia, na których mimo wielu niepowodzeń i być może nieco żenujących sytuacji, wykonywałam wszystkie ćwiczenia prawidłowo i do końca. Czerpię z treningów przyjemność, o którą nigdy wcześniej bym siebie nie podejrzewała.

Zmiana już się dzieje, wiem, że treningi zostaną ze mną na stałe, lada dzień wdrożę do nich dietę. Jestem szczęśliwa, że bez ściemy mogę powiedzieć, że uprawiam sport regularnie, że moje buty do biegania są w użyciu, jestem dumna piorąc trzy razy w tygodniu mój sportowy stanik i ciuchy. Wiem też, że mój problem cały czas ze mną jest i nie drgnął z miejsca.

Nierozwiązany problem nie zniknie

Skoro tak świetnie znam swój problem, skoro mam wreszcie wewnętrzną motywację do tego, by się fizycznie naprawić, powinnam uderzyć weń kompleksowo. Dieta, ćwiczenia i regularne badania pomogą mi pewnie zdobyć upragnioną sylwetkę, ale raczej nie zmienią mojego myślenia o jedzeniu. Być może po prostu zamiast kabanosów, będę obsesyjnie myśleć o awokado i jarmużu. A ja nie chcę obsesyjnie myśleć o niczym.

Przez ostatni tydzień nieśmiało wpisywałam w Google różne hasła. Zaburzenia odżywiania, objadanie się, napady obżarstwa, kompulsywne jedzenie. Czułam się rozczarowana sobą. Bo przecież pomyślnie ukończona długoletnia terapia, dziesiątki ułozonych spraw i rozwiązanych problemów, a ten jeden, wciąż ma się świetnie i ogranicza mnie w coraz większym stopniu. To jak to w końcu jest – sukces, czy nie?

Bez wątpienia sukces. Mam przecież jednak świadomość, że życie to proces, a więc nie ma tu jednej mety do przekroczenia. Po zakończeniu mojej terapii, zaczęłam dużo czytać na temat psychoterapii, by zrozumieć, co zaszło w moim życiu i żeby odpowiedzieć też na wiele Waszych pytań, usystematyzować wiedzę o różnych metodach, a także pomóc Wam wybrać odpowiednią dla siebie. Pamiętam też, że o swojej metodzie przeczytałam same dobre rzeczy, że jest skuteczna, bardzo dogłębna, ale przeczytałam też, że nie nadaje się leczenia uzależnień.

Pamiętam, że czytając to zaśmiałam się w głos, bo wyobraziłam sobie faktycznie uzależnioną osobę, która podejmuje się terapii psychodynamicznej i wychodzi po sesji ściorana, przeorana i wywrócona na drugą stronę. Nie uciekniesz po takiej dawce emocji w bezpieczne dla siebie miejsce? Ja uciekałam, choć, gdy zdałam sobie sprawę z problemu, starałam się to kontrolować.

Na terapii poradziłam sobie ze sobą, ale została ta jedna jedyna rzecz – nałóg, który mnie spala. Naprawdę chcę się go pozbyć i świadoma swojej słabości i bezradności, idę po pomoc.

Czy to porażka?

Od razu tak sobie pomyślałam. Bo kto "normalny" zapisuje się na terapię niedługo po ukończeniu poprzedniej? Tyle, że na poprzedniej nie zajmowałam się tym konkretnym problemem i schorzeniem. Zajmowałam się całym wachlarzem mechanizmów, odszukiwaniem siebie, budowaniem swojego poczucia wartości, rozumieniem swoich potrzeb, odróżnianiem tego, co moje, a co pochodzi od innych, uświadamianiem sobie swoich problemów i słabości, oraz radzeniem sobie z nimi. Terapia uratowała mi życie i pomogła mi odzyskać siebie, więc idę po sprawdzone rozwiązanie. 

Pisząc ten wpis, bardzo się stresuję tym, jak odbierzecie jego przekaz. Przez ostatnie lata pokazywałam Wam, jak wygląda walka o siebie i że można sobie poradzić z własnymi demonami. Zakończyłam z powodzeniem proces ogarniania siebie i wielu z Was dałam nie tylko nadzieję, ale dowód na to, że życie można zmienić, że siebie można zmienić. Nie chcę, byście pomyśleli teraz, że ten sukces został odtrąbiony za wcześnie, lub że znów gorzej się czuję, albo że nie mogę żyć bez terapii.

Czuję się bardzo dobrze i pewnie właśnie dlatego mam tak olbrzymią chęć i siłę, by rozwiązać ten przykry dla mnie problem raz na zawsze. Mam kochającą rodzinę, wspaniałego i wyrozumiałego partnera, który mnie akceptuje taką, jaką jestem. A nie chcę być tyjącą w oczach, jedzącą kulką. 

Osiągnęłam stan, w którym pragnienie zmiany nie wynika ze strachu przed utratą, nie jest warunkiem postawionym przez kogoś, ani szantażem. Osiągnęłam ten stan i spokój, w którym ja – Justyna – chcę iść dalej i jestem gotowa na kolejne starcie z samą sobą.

Teraz działam holistycznie i w zgodzie ze swoim zdrowiem: dbam o to, co jem, dbam o to, by się ruszać i dbam o to, by głowa potrafiła to sobie wszystko dobrze poukładać raz, a dobrze i nie niszczyła po raz kolejny efektów ciężkiej pracy. Myślę, że będzie to niezwykłe przeżycie, bo startuję z dużo lepszej pozycji. 

Trzymajcie kciuki za tę drogę.