Skip to content

Za jeden z życiowych sukcesów uważam uświadomienie sobie, albo zrozumienie tego, że bycie z kimś wcale nie czyni mnie lepszą, bardziej wartościową czy normalniejszą osobą. Szukałam i uczucia, i bliskości, i akceptacji w drugiej osobie tak, jakby od tego miało zależeć całe moje życie. Tak, jakby było ono bezwartościowe w chwili, w której nie mogę powiedzieć, że z kimś jestem (czyli, że jestem czyjaś). Zrozumiałam, że jedyną rzeczą, jaką mam naprawdę, to wpływ na własne życie, które ma taką samą wartość niezależnie od okoliczności mu towarzyszących. Dzisiaj jednak zdarzyło mi się popłakać z powodu mojego życia w systemie solo.

Ten akapit dopisuję już po wymyśleniu kolejnych, żeby zaznaczyć, że jednak trochę się cykam tego, że odbierzecie to za użalanie, jojczenie, marudzenie, rozczulanie się nad sobą. Z drugiej strony, prawie zawsze się cykam, że przegnę z czymś pałę i sobie stąd pójdziecie, ale w sumie, od trzech lat jakoś mi się udaje raczej Was tu zbierać, niż od siebie odstraszać, więc srać lęki i obawy. Powiem, co chcę powiedzieć.

Dzisiaj  po raz pierwszy w życiu tak naprawdę świadomie poczułam się (choć trwało to zaledwie kilkadziesiąt minut) tak ostatecznie zmęczona tym, że jestem jedyną na świecie osobą, która się o mnie troszczy. Nie mówię o takiej wpisanej w genotyp trosce wynikającej z pokrewieństwa, jak to, że wiem, że moja mama troszczy się o mnie, czy że 300 kilometrów dalej jest babcia, która się za mnie codziennie przez godzinę modli. Chodzi mi o fizyczną troskę i prawdziwe, namacalne wsparcie.

Że późno wracam i czeka na mnie kolacja. Że potrzebuję plecaka na rower, żeby wozić ważące kilka kilogramów zapięcie na plecach i ten plecak tak po prostu się nagle pojawia. Że muszę gdzieś wyjechać porannym pociągiem, więc zostaję na ten pociąg podwieziona. Że nie prosząc o to, obok pojawia się kubek z herbatą, szklanka z wodą, pokrojone w plastry, kuźwa, jabłko. Że nie będziesz, panienko, wracać sama po nocy, że nie będziesz się martwić tym, że musisz iść gdzieś sama i że czasy, kiedy szukasz wśród obcych ludzi współlokatorów do hotelu, żeby było raźniej i taniej, dawno się skończyły.

Bo ja sobie świetnie radzę z poruszaniem się po świecie, na czuja wiem jak gdzie trafić, wstaję o 4 i jadę autobusem na autobus na autokar i się nie skarżę. Czasem się wkurwiam, że muszę czekać całe trzydzieści pięć minut w mrozie na przesiadkę w transport do domu, mimo, że dom mam relatywnie niedaleko, ale z beznadziejnym dojazdem. Jestem z siebie dumna, że umiem naprawić coś w domu, pomalować ściany, pójść coś kupić do Praktikera, że umiem spoko gotować i lubię tym gotowaniem robić przyjemność innym osobom. Że sobie skręcę półkę, szafkę, że odetkam rury, że sama pojadę tu, tam, sram i owam, i że bardzo rzadko proszę kogoś o pomoc, a prawie nigdy o wyręczenie. Że jeśli czegoś potrzebuję, czy mam na coś ochotę, to muszę sama wykonać wszystko, żeby to coś zdobyć – jest to oczywiste, naturalne i proste jak drut.

Ale, no kurde, jakże by było cudownie, gdybym czasem nie musiała robić ani jednej z tych rzeczy, bo ktoś pomyślałby o mnie zanim ja zdążyłabym pomyśleć o sobie!

Jak mogłoby być cudownie, gdyby każda przysługa, o którą dziś w 9 na 10 przypadków muszę prosić, byłaby czymś normalnym i płynącym z potrzeby serca naturalnym odruchem.

Że taka praca zespołowa, granie w jednej drużynie, wspieranie się – że to wszystko jest chyba naprawdę fajne, budujące, inspirujące i rozwijające ludzi nawzajem. Że to taki, kurczę, cement, który wiele rzeczy ze sobą wiąże – taka codzienna, niepozorna odpowiedzialność za drugą osobę.

Więc teraz zrobię sobie kawę inkę, bo już naprawdę późno, spakuję się, posprzątam dom, sprawdzę jeszcze raz czy się spakowałam, nastawię budzik, sprawdzę autobusy, zapiszę na kartce, żebym przed wyjazdem kupiła sobie coś na śniadanie, bo do południa umrę z głodu. Zapiszę sobie, żebym nie zapomniała okularów, butów i majtek (zawsze zapominam o majtkach), żebym wzięła ładowarkę, podkład i żeby w torebce nie mieć więcej, niż kilogram, bo potem nienawidzę tachać ciężkiej, jak górski plecak torby przez upalne betonowe miasto. Do muszli wrzucę tabletkę, która czyści rury, zapiszę sobie jeszcze ważne rzeczy na rano i sobie pojadę. A rano już nie będę pamiętać, że mi dzisiaj czegoś brakowało.