Sierpień 2000
Na skórze nasączonej słońcem pojawia się gęsia skórka. Jest noc, silnik autokaru przestał pracować. Chłód wyrywa mnie ze snu. Spoglądam przez okno. Stoimy w korku do przejścia granicznego. Przykrywam się bluzą i zasypiam. Budzi mnie tata, który każe mi popatrzeć przez okno. Stoimy w czymś w rodzaju brodzika. Przy naszym autokarze stoi trzech celników, którzy spryskują koła myjką ciśnieniową. To dezynfekcja kół i podwozia przed wjazdem do Macedonii. Podobno chodzi o higienę, ale ten obowiązek ma raczej charakter symboliczny. Podobno Macedonia nie lubi swoich sąsiadów.
Lipiec 2015
W opuszczonym zamku w Libiążu właśnie zaczyna się spotkanie o życiu po społecznym wykluczeniu. Siadam na podłodze w starej sali. Przede mną siedzi Krzysztof, były więzień, który dziś jest właścicielem dobrze prosperującej firmy. Obok Krzysztofa siadają Justyna i Elżbieta. Justyna na przedramieniu ma duży, charakterystyczny tatuaż przedstawiający rozerwane kraty, z których wylatują ptaki. Zwracam na niego uwagę i zastanawiam się, jaka historia za nim stoi.
Dowiaduję się, że Justyna i Elżbieta pracują z osadzonymi w więzieniach kobietami. Dzięki dziewczynom osadzone mogą uczestniczyć w warsztatach, które prowadzą między innymi artyści, fotografowie, pisarze, blogerzy, a także podróżnicy, aktorzy czy ekonomiści. Z ciekawości sprawdzam na smartfonie, kto faktycznie prowadzi lub prowadził warsztaty, o których opowiadają Elżbieta i Justyna. Kilka nazwisk robi na mnie wrażenie.
Justyna mówi o blogu, które osadzone prowadzą. O tym, że wpisy powstają na kartkach, które następnie zabiera ze sobą i czyta w domu. Wybiera najlepszy tekst i publikuje go na blogu. Wpisy dostają dużo komentarzy, bo nie ma drugiego takiego bloga w Polsce. Justyna drukuje wszystkie komentarze i zanosi je dziewczynom do więzienia. Tak prosty pomysł, a tak genialny.
Po spotkaniu jemy wspólny obiad. Przyglądam się Justynie. Jest sporo starsza ode mnie, ma opaloną skórę, rozpuszczone lekko kręcone czarne włosy i białe zęby. Ubrana na czarno, w pełni sportowo, ale w doskonałym guście. Jest wysportowana i nie wygląda na swój wiek. Jest bardzo konkretna. Wygląda jak wolność.
Wrzesień 2015
Dostaję wiadomość od Justyny: „Przyjedź, opowiesz coś o tym, co robisz, poznasz nasze dziewczyny i zobaczysz, jak jest”.
Nie trzeba mnie wcale namawiać. Jadę.
Październik 2015
Przyjeżdżam do Warszawy i na weekend zatrzymuję się u znajomej. Justyna mówi mi, żebym wydrukowała swoje artykuły i dała podczas spotkania osadzonym. Wybieram dwadzieścia moim zdaniem najlepszych i wysyłam je do drukarni. Nie wiem dlaczego, ale wybieram gruby, bardzo ładny i dobry papier. Chyba bardzo mi zależy, żeby było jak najlepiej.
Jest zimno, wieje i kropi, a Justyna się spóźnia. Myślę sobie przez chwilę, że zazdroszczę więźniarkom, bo pewnie mają ciepło. Po chwili robi mi się głupio przed samą sobą za tę myśl.
Justyna przyjeżdża po mnie olbrzymim dżipem, do którego trudno mi wsiąść. Taki jest wysoki. Mam ze sobą walizkę, bo po spotkaniu jadę do domu. Próbuję ją podrzucić do góry i wpakować na tylne siedzenie. Za drugim zamachem się udaje.
Na kartce mam spisane pytania od swoich czytelników, które chcieli zadać osadzonym. Z dwunastu pytań zadam jedno.
Dojeżdżamy w końcu na miejsce. Ekscytuje mnie to, że zaraz znajdę się w tak niedostępnym miejscu jak więzienie. Wyskakuję z samochodu.
– Musisz tylko zabrać dowód osobisty i teksty, które dasz dziewczynom. Wszystko, czego nie potrzebujesz zostaw – mówi mi Justyna.
Zostawiam więc wszystko. I telefon, i portfel, i torebkę ze wszystkim bez czego nie można się ruszyć z domu. No i walizkę – mój mały domek.
Justyna wyciąga z samochodu wielką torbę z Ikei. Idziemy do wejścia.
Blacha ciasta
Przed zamkniętymi drzwiami jest mała kolejka. Jest poniedziałek, około 11:30. Myślę sobie, że to mało popularna godzina na odwiedziny. Dziwi mnie to, że w kolejce są zwyczajni ludzie o twarzach, jak każde inne. W schludnych, normalnych ubraniach. Nie ma tu poharatanych policzków, ogolonych głów, smaganych ulicą twarzy. Przyglądam się kobiecie z malutkim dzieckiem, które śpi w porządnym nosidełku.
Justyna zerka na zegarek i wymija kolejkę. Wchodzimy do środka. To dopiero przedsionek, a już widzę kilka par krat. Strażnik wita się z Justyną serdecznie i prosi nas o dokumenty. Oddaję dowód osobisty, który dostanę z powrotem przy wyjściu.
– Czy wnosi pani coś ze sobą? – pyta mnie strażnik.
Odpowiadam, że nie. Pokazuję przez okienko zadrukowany plik kartek, a strażnik kiwa głową.
– A pani? – zwraca się tym razem do Justyny.
– To co zwykle! – odpowiada i serdecznie się uśmiecha.
Odwracamy się i czekamy, aż inny strażnik otworzy nam kratę. Za nią widać szafki na ubrania i rzeczy, których ktoś nie może zostawić nigdzie indziej. Są detektory metalu i maszyna do prześwietlania bagażu, taka sama, jaką znam z lotnisk. Musimy poczekać na wychowawcę, który zaprowadzi nas do świetlicy, a ta znajduje się w innym budynku.
Widzę, jak strażnik wpuszcza kilka osób. Trzy z nich to chyba rodzina. Stawiam, że to ojciec, matka i córka, ewentualnie synowa. Wydaje mi się, że to ich pierwsza wizyta; nie potrafią ukryć stresu. Matka ma w ręku blachę z ciastem. Córko-synowa jest chyba najbardziej opanowana, choć zauważam, że bardzo trzęsą jej się ręce. Robi mi się przykro.
Do rodziny podchodzi strażniczka i zaskakująco ciepło tłumaczy, co można zabrać na widzenie i spokojnym miłym tonem mówi o każdej rzeczy, którą muszą zostawić. Do tych rzeczy należy też upieczone w blasze ciasto. Twarz matki wykrzywia się w grymasie płaczu. Smutny ojciec przytula matkę. Robi mi się bardzo przykro.
Przechodzimy przez wykrywacz metali, Justynie prześwietlają torbę. Strażniczka robi nam szybką kontrolę osobistą.
Przypomina mi się ten autokar na macedońskiej granicy. Oczyszczali nas wtedy z zarazków przed wjazdem do kraju, teraz oczyszczają nas z resztek wolności. Być może to górnolotne skojarzenie, ale towarzyszy mi przez resztę wizyty.
Znów te normalne twarze
W końcu przychodzi po nas wychowawca. Witamy się i przechodzimy przez kolejne kraty. Jesteśmy już na terenie, po którym poruszają się więźniowie. Wychowawca coś opowiada, ale ja nie potrafię się skupić. Chłonę wszystko co widzę, nawet jeśli wszystko, co widzę, to pusty korytarz i pozamykane na klucz drzwi.
– Tu są sale spotkań: tu otwarte, tam do widzeń przez szybę – na szybko pokazuje mi Justyna.
Myślę o rodzinie, którą widziałam w poczekalni. Ciekawe jakie widzenie ich czeka. Wzdrygam się na myśl, że mogłabym być odwiedzana w tak kontrolowanych warunkach. Pewnie pękłoby mi serce.
Po przejściu labiryntu z budynków, budyneczków, bram, przejść i krat, trafiamy do czystego i sterylnego bloku.
Strażniczka prowadzi nas do pustej świetlicy, w której musimy poczekać na osadzone. Przesuwamy stoły, ja rozpakowuję te moje pięknie wydrukowane teksty. Justyna rozpakowuje torbę z Ikei. Do sali wchodzą dziewczyny.
Nie zauważają mnie, bo gdy tylko zamykają się za nimi drzwi, padają sobie w ramiona, krzyczą, piszczą, rozmawiają. Robią to tak, jakby nie widziały się przez kilka lat.
– Zostały rozdzielone – tłumaczy mi Justyna. – Po tej głośnej ucieczce z Grudziądza przyszedł rozkaz, by przemieszać wszystkich w celach. W całej Polsce.
Dziewczyny są podekscytowane, bo widzą się po raz pierwszy od zamiany w celach, czyli pierwszy raz od kilku tygodni. Obserwuję ich gesty, bo jest w nich mnóstwo czułości. Gładzą się po włosach, chwytają troskliwie za dłonie, głaszczą nawzajem swoje policzki. Oprócz kilku bardzo wyrazistych i zniszczonych twarzy, widzę też kilka zupełnie normalnych. Są też dwie piękne dziewczyny.
– Czy one wszystkie są skazane mniej więcej za to samo? – pytam dyskretnie.
– Mniej więcej, tak – odpowiada Justyna. – Głównie narkotyki, kradzieże i rozboje.
Rodzina, łóżko, wanna
Mój plan na wykład z pisania się sypie, bo kompletnie straciłam ochotę na mówienie. To ja chcę ich posłuchać. To ja się chcę czegoś o nich dowiedzieć. Dawno nikt tak bardzo mnie nie interesował, jak one.
Po pół godzinie Justyna prosi dziewczyny, by na chwilę usiadły. To czas na zapoznanie się. Przedstawiam się i pytam dziewczyn o imiona. Rozbraja mnie to, że każda przedstawia mi się z serdecznym skromnym uśmiechem.
Zapominam o wszystkim, co chciałam i co miałam powiedzieć. Przypominam sobie tylko jedno pytanie z kartki.
– Jak wyobrażacie sobie swój idealny dzień? – pytam.
– Ale na wolności? – pyta któraś z dziewczyn.
– Na wolności też, choć to łatwo sobie wyobrazić – odpowiadam. – Ale jak wyobrażacie sobie swój idealny dzień tutaj? Co to znaczy mieć idealny dzień w więzieniu?
Dziewczyny zaczynają się śmiać. Mówią trochę o strażniczkach, coś o konkretnych osobach, ale po chwili padają konkretne odpowiedzi. A wśród nich: dobre jedzenie i więcej ubrań (osadzone mogą ze sobą mieć dwie pary spodni, dwie pary butów, dwie koszulki i bluzę). Zauważam, że oprócz jednej kobiety, wszystkie mają na sobie dres, grube skarpety i crocsy lub klapki. Ze wstydem myślę o swojej wypchanej po brzegi walizce.
Justyna prosi, żebym opowiedziała coś o sobie. Opowiadam. Potem rozdaję dziewczynom swoje teksty. Te ślicznie wydrukowane, na dobrym papierze.
Dziewczyny je dostają, przeglądają z dziwiącym mnie zainteresowaniem, po czym zwijają je w rulony, składają na pół, albo zginają i chowają do kieszeni. Zaczynam się głośno z siebie śmiać. Bo jakie znaczenie ma tutaj ten papier i jego jakość?
Przez resztę spotkania rozmawiamy. Korzystam z okazji i pytam dziewczyn o ich życie. Czego im brakuje, za czym najbardziej tęsknią. Odpowiedzi zaskakują mnie swoją oczywistością.
Rodziny, brata, wygodnego łóżka, wanny. Perfum.
Na prośbę Justyny opowiadam im o swoim wolontariacie. Wzruszamy się wspólnie. Mówię im, że same również mogą zaangażować się w wolontariat, na co reagują dziką radością.
Jeszcze dzikszą reagują na zawartość torby z Ikei. Wafelki, ciastka, cukierki. Już jesteśmy wszystkie rozluźnione. Jemy cukierki, śmiejemy się, rozmawiamy. Justyna daje dziewczynom książki i DVD z filmami, o które prosiły podczas poprzedniej wizyty. Umawiają się, co będą robić następnym razem, a mi robi się trochę przykro, że nie będzie mnie tu z nimi.
Nasze spotkanie przerywa odgłos klucza w zamku. Strażniczka stanowczym tonem oznajmia, że czas kończyć i uderza mnie to, że to naprawdę oznacza koniec spotkania. Nie, że już wypadałoby się powoli żegnać, ani nie, że jeszcze dwie minutki. Po prostu: koniec.
Żegnamy się, a dziewczyny ustawiają się pod swoimi celami. Justyna mówi mi, że teraz każda z nich będzie dokładnie przeszukana. Znów robi mi się przykro.
Jak gdyby nigdy nic
Pokonujemy ten sam labirynt, tylko w drugą stronę. Pytam Justyny, czy tak jest zawsze i czy chce jej się przyjeżdżać tu za każdym razem. Przecież to pożegnanie jest trudne nawet dla mnie.
– Tak, raczej tak – mówi Justyna.
– Przecież ty kilka razy w tygodniu zamykasz się z nimi w więzieniu. To tak jakbyś oddawała im kawał swojej fizycznej wolności – zauważam.
– Mogę im przynieść książki, słodycze, filmy i komentarze od czytelników. To jest wolność, którą przynoszę im ja. One za to mi dają siłę, radość i poczucie, że ja ze swojej wolności dobrze korzystam. Zaprzyjaźniłyśmy się, a to jest bezcenne.
Resztę drogi spędzamy w milczeniu. Niesamowite wydaje mi się to, że mogę tak po prostu stąd wyjść, a one nie. Jedna z dziewczyn, którą przed chwilą poznałam, nie wyjdzie stąd do końca życia.
Labirynt kończymy w poczekalni. Ubieramy kurtki. Wizyta w więzieniu dobiega końca.
Czekając na odbiór dowodu, cieszę się, że zaraz będę na zewnątrz. Nie pomyślałabym, że można się tak cieszyć na tak paskudną pogodę.
Moje fantazjowanie przerywa kobieta, która właśnie wchodzi do budynku. Jest zupełnie zwyczajna, przeciętna. Mogłaby być moją sąsiadką lub ekspedientką w sklepie. Jak gdyby nigdy nic, podchodzi do okienka, wsuwa przez nie kartkę i mówi do strażnika, że się zgłasza do odbycia kary.
Strażnik bierze kartkę, czyta ją, składa i oddaje kobiecie. Prosi, by poczekała chwilę na zewnątrz. Kobieta dziękuje i wychodzi.
Gdy idziemy do samochodu zauważam ją, opartą o poręcz schodków. Spokojną. Czekającą na odbycie kary.
Jak gdyby nigdy nic.