Pamiętam moją pierwszą wizytę u Pani K., mojej obecnej terapeutki. Spytała, co mnie do niej sprowadza. Oprócz kilkuset zdań, które zdążyłam wypowiedzieć w trakcie wizyty, pamiętam, że powiedziałam, że czuję się tak, jakbym przejeżdżała przez piękne miasta autobusem i nie mogła wysiąść. Niby wszystko widzę, nawet słyszę rozmowy i gwar z ulicy, ale nie jestem jego częścią. Że nie należę do tego świata.
I tak, mniej więcej, wyglądała moja egzystencja, albo i podejście do świata. Nie zazdrościłam, nie zakładałam, że jestem gorsza, albo że nie należę do świata prawdziwych ludzi. Ja to po prostu czułam. Było tak: mam w końcu dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem lat, nie jestem ani żoną, ani mamą, ani narzeczoną, ani właścicielką mieszkania, lokaty oszczędnościowej. Jestem bardzo samotną, wyjałowioną osobą, która poniosła w życiu szereg sromotnych porażek. Od rzucenia studiów, utraty figury i pewności siebie, pogubienia się w sprawach uczuciowych, po stratę znajomych z czasów liceum, pogorszenie relacji rodzinnych, życie w internecie i podejmowanie bardzo złych decyzji życiowych.
Nie chcę teraz z siebie robić wariatki i się nad sobą użalać, ale chcę zobrazować (albo przynajmniej spróbować przybliżyć wam) mój ówczesny stan. W tym stanie, byłam święcie przekonana, że pod każdym możliwym względem, jestem gorsza od innych. A inni to moi znajomi, moje koleżanki, ludzie, z którymi pracowałam, pasażerowie autobusu, którym jeździłam do pracy.
Lubię się bawić i śmiać, a moi znajomi z różnych kręgów, są w stanie potwierdzić, że jestem osobą o dużym poczuciu humoru i raczej jest ze mną śmiesznie. Dlatego lubię imprezy, z drugiej strony szczerze ich nienawidząc. No bo przecież każda impreza to ewidentny dowód na to, jak bardzo nie jestem taka, jaka uważam, że powinnam/chciałabym być. Tutaj oczywiście miejsce na przymiotniki: atrakcyjna, z klasą, dobrze ubrana, powabna i tym podobne. Miałam kilka beznadziejnych czarnych ciuchów, których zadaniem było maskowanie niedoskonałości w okolicach brzucha. Zawsze.
Kiedyś, pamiętam, zrezygnowałam z pójścia na imprezę, na którą naprawdę chciałam pójść, bo widziałam, jak moje koleżanki się na nią szykowały. Różne kolory, kombinowanie ze strojami, fryzurą, makijażem. Zawsze mnie bardzo namawiały, żebym z nimi szła, próbowały wymyślać stroje dla mnie, ale rzadko kiedy cokolwiek pasowało, a jeśli nawet pasowało, to się czułam jak przebieraniec.
Mimo tego, że dziewczyny mówiły mi, że fajnie wyglądam, że naprawdę jest super, to spośród dziesiątek korzystnych dla mnie opinii, słuchałam tylko tej jednej, wyprodukowanej przez mój Mózgowy Ośrodek Chujozy: Przecież i tak będę przy nich wyglądać jak ciotka ze wsi, albo ich źle ubrana matka. No, bo w końcu byłam aż rok starsza.
Kiedy moje koleżanki przeżywały życie, korzystały z uroków mieszkania w Krakowie, ja leżałam z kołdrą naciągniętą pod nos, w bezpiecznym zapierdziałym miejscu i oglądałam ważne rzeczy, jak na przykład dokumenty o seryjnych mordercach, seriale, seriale i jeszcze raz seriale. Gadałam na fejsie ze znajomymi, z którymi się nigdy nie spotykałam. I patrzyłam, jak inni świetnie zarządzają swoim życiem. Prawie tak sprawnie, jak ja zarządzam dłonią, wyciągając z paczki cheetosy.
Nic dziwnego, że zaczęłam zbaczać z kursu, a moja tratwa ze słonych paluszków, którymi się obżerałam, płynęła coraz dalej od brzegu. Nawet, gdybym chyba chciała do niego przybić, to nawet nie miałabym jak zacumować, bo już nic, nigdzie mnie nie trzymało.
Wszędzie czułam się jak piąte koło u wozu. Na wakacjach z siostrą – bo jestem sześć lat starszą, nudną babą. Z moimi koleżankami – bo jestem nieatrakcyjna, odstaję towarzysko i zawsze szukam wymówek. Ze sparowanymi znajomymi – bo jedyna siedzę sama i nie mam osoby towarzyszącej. Na studiach – bo wieczna spadochroniara. W domu – bo przecież już tu nie mieszkam i jakoś się oddaliłam.
I wtedy przyszła pora na kota. Bardzo egoistyczna myśl, która zmaterializowała się w zdaniu: Chcę, żeby ktoś mnie po prostu bezwarunkowo kochał. Nawet dziś brzmi to strasznie.
I tak pojawił się Kiciuś. Śpiący zawsze zwinięty w kuleczkę za moim karkiem. Mruczący, spokojny, czekający na mnie, cieszący się na mój widok.
Było to tak cholernie pocieszające leżeć w łóżku, nałogowo oglądając wypełniacze czasu, który miałam poświęcić na rzeczywiste spotkania z ludźmi i nie czuć się już tak straszliwie samotna. Bo był Kiciuś. A Kiciuś się bawił, biegał, mruczał, dał się głaskać i się na mnie ciągle patrzył.
Pewnego dnia ciągiem oglądałam Simpsonów i trochę mnie zmroziło.
Crazy Cat Lady – czy to już ja? Mam co prawda tylko jednego kota, ale jestem sama, robię wszystko, żeby taką pozostać w absolutnie każdym tego słowa znaczeniu i jestem coraz bardziej nieszczęśliwa, choć wmawiam sobie, że tak właśnie jest dobrze, bezpiecznie i w porządku.
Stwierdziłam, że nie warto panikować, że przesadzam i uspokoiwszy się, żyłam sobie cheetosowo-serialowym życiem przeplatanym wymianą kuwety i dosypywaniu kotkowi karmy. Ale niesmak pozostał.
Moi byli zaczęli się żenić, ich żony zaczęły rodzić dzieci. Moi znajomi zaczęli podejmować poważne życiowe decyzje, a związki, które tworzyli, nie wyglądały jak huragan Katrina.
Cóż – myślałam sobie – ktoś musi robić statystki samotnych, bezdzietnych i nieszczęśliwych ludzi. Oni mają dzieci, ja mam kota. Może nie będzie tak strasznie? Zawsze przecież mogę z tego zrobić życiową filozofię. Być socjofobem, nie lubić ludzi, trzymać się na uboczu. Wyśmiewać ludzi życiowo poukładanych: narzeczeństwo, małżeństwo, mieszkanie, dzidziuś, wspólne wakacje nad morzem, wycieczka w góry, świętowanie rocznic i walentynek. Być towarzyskim wrzodem na dupie, siedzącym z założonymi rękami, kręcącym nosem na wszystko i upijającym się w kącie na zrzędliwego malkontenta.
Tylko, że ta ścieżka kariery średnio mi odpowiadała. Pewnego dnia napisałam więc maila, w którym wzbiłam się na wyżyny formalnego języka, oficjalnego chłodu, psychologicznej niby-wiedzy pozyskanej na pierwszym roku psychologii. Mail brzmiał tak:
Dzień dobry.
Jestem 27-latką. Z samoobserwacji, której dokonałam na przestrzeni ostatnich miesięcy wydaje mi się, że potrzebuję konsultacji psychologicznej oraz prawdopodobnie – rozpoczęcia terapii metodą psychodynamiczną. Odpowiadają mi popołudnia po 17:15. Będę wdzięczna za informację, czy mogę rozpocząć terapię w Państwa ośrodku.
Z wyrazami szacunku,
Justyna Mazur
W głowie zaś, brzmiał tak:
Dzień dobry,
mam dość i nie mogę siebie znieść, proszę o pomoc ASAP.
Justyna
Pan dyrektor ośrodka, do którego napisałam, odpowiedział mi po kilkunastu godzinach równie suchym i oficjalnym mailem. Co najważniejsze – konkretnym. Że w ośrodku jest Pani K., która prowadzi terapię tą metodą, a sesje ma popołudniami. Proszę zadzwonić, pozdrawiam serdecznie, pan dyrektor.
Jako, że życie składa się z setek zrywów i słomianych zapałów, postanowiłam od razu, niezwłocznie do Pani K. zadzwonić. Zwięźle, ale podle opowiedziałam w skrócie o co chodzi, po czym w słuchawce usłyszałam: Wtorek, 19:30. Zapraszam.
Podobno z mojego zwięzłego opisu sytuacji, Pani K. wywnioskowała, że przyjdzie do niej osoba o szerokości trzech krzeseł w poczekalni. Przyszłam siedemdziesięcio-ileś kilogramowa ja, nienależąca do żadnego miejsca na ziemi, niewiedząca kim jest, zbierająca certyfikaty na fajność u innych ludzi. Wiecie: Moje życie nie jest moje – i tego typu hasła.
Ale oprócz mówienia o tym, jak bardzo jest mi źle, postawiłam na absolutną szczerość. Taką, która sprawia, że siedzisz 1/8 półdupka na krześle, bo czujesz się tak niekomfortowo. Czasem leciały mi śpiki z nosa, a czasem kurwy z ust. Czasem mi się nie chciało przychodzić, czasem byłam wkurzona i zirytowana brakiem spektakularnych efektów. Czasem pięćdziesiąt minut mijało w ułamku sekundy, czasem przy dwudziestej minucie czułam się zmęczona jak po godzinie na basenie.
Dzisiaj mniej więcej wypada dziewiętnasta miesięcznica mojej terapii. Teraz z ciekawości zrobiłam sobie takie liczbo-graficzne podsumowanie tego czasu.
- Półtora roku terapii to mniej więcej 3120 (trzy tysiące sto dwadzieścia) minut spędzonych na rozpracowywaniu siebie.
- Półtora roku bycia pacjentką to mniej więcej czterdzieści kilka razy, kiedy układałam plany pod wizytę u Pani K.
- Półtora roku na terapii to mniej więcej siedemnaście par moich wymarzonych czerwonych kaloszy Hunter.
- Albo bilet tam i z powrotem do USA. Albo nowy MacBook. Albo używany, nie najgorszy miejski samochód.
Nie wygląda to jakoś przesadnie imponująco, nie? Ale kiedy spojrzę na to z innej strony…
- Koszt jednej wycieczki do USA sprawił, że nie snuję się obżarta w dresach po domu miesiąc w miesiąc. Czasem się zdarza, ale nie częściej, niż przeciętnej osobie.
- 3120 minut poświęconych na rozpracowywanie siebie, sprawiło, że jestem raczej asertywną osobą (wcześniej o asertywności czytałam w słownikach i czasopismach kobiecych).
- Siedemnaście niezakupionych par czerwonych kaloszy Hunter, przełożyło się na to, że z moimi koleżankami, przyjaciółmi i znajomymi, spotykam się z przyjemnością i nie porównuję się do nich w każdym najdrobniejszym calu (np. że koleżanka Agata pije piwo przez słomkę, a ja żłopię ze szklanki – cóż za brak klasy).
- Czterdzieści kilka przełożonych spotkań, skróconych wyjazdów, godzin spędzonych na dojazdach zaowocowały tym, że kilka razy zdążyłam pomyśleć o sobie i o konsekwencjach jakichś decyzji PRZED ich podjęciem.
Wszystkie te minuty, dni, tygodnie i miesiące, sprawiły zmianę postrzegania mnie samej przeze mnie samą tak, jak na poniższym obrazku.
Oczywiście, nie byłam święcie przekonana o tym, że mam kształt porostu na pniu drzewa, ale nie miałam żadnego poczucia początku i końca. A co za tym idzie – granic. Nie wiedziałam, co jest moje, a co nie, co mi szkodzi, a co sprawia, że jest ze mną lepiej. Nie byłam w stanie zrobić żadnego planu, wytyczyć sobie celu, bo tak kierowałam swoim życiem, że oddawałam kierownicę przypadkowemu pasażerowi, a sama przesiadałam się do tyłu. A z tyłu, jak wiadomo, nie ma pedału hamulca.
Teraz, mimo, że wciąż sporo drogi przede mną, wiem, w jakiej okolicy się znajduję i nie czuję na razie przymusu zakorzeniania się dla zasady. Wiem już mniej więcej, gdzie mam granice i że mogę je stawiać zawsze i wszędzie. Jedni będą je szanować, inni będą mieć je w dupie, a ja wówczas będę mogła powiedzieć, że to nie dla mnie. Co więcej, mogę mieć oczekiwania i nawet jakieś tam mam. Niewygórowane, ale konkretne.
Piszę to dlatego, że ostatnio często zdarza mi się słyszeć od różnych osób, że czują, że powinni iść na terapię, ale wciąż coś. A to za mało czasu, a to nie da szybkich efektów, a to, że żaden psycholog swoją gadką nie zaczaruje ich życia. Być może zburzę te wszystkie wymówki wcześniejszymi wyliczeniami i opisem sukcesów oraz stwierdzeniem, że na przykład taka moja Pani K. nie mówi wiele i na pewno nie bawi się w Mateusza Grzesiaka i innych czarodziejów.
Rozumiem, że potrzebujący terapii, mogą się czuć tak bardzo odporni na tego typu świadectwa, tak, jak ja jestem odporna na kojący i zachęcający mnie do ćwiczeń głos Ewy Chodakowskiej, która gwarantuje mi i poprawę samopoczucia, i efekty, i osiągnięcie upragnionego celu. No, ale cholera, uwierzcie, że to działa. I że zmiany są na zawsze! Bonus jest taki, że w przeciwieństwie do godziny z Ewą, godzina terapii nie powoduje buraka na twarzy i ociekania potem.
Słowem zakończenia, powiem, że (przy sprzyjających homeostazie warunkach) czuję, że jeszcze mnóstwo fajnych rzeczy przede mną. Inni mają już dzieci, a ja na razie mam tylko kota.