Skip to content

Czwarty dzień mija całkiem spokojnie. Od niedzieli staram się otaczać się ludźmi, żeby przypadkiem nie zapomnieć o tym, co robię i żeby nie zdurnieć do reszty.

Chodzę pieszo po mieście, od dzielnicy za Wisłą, po dzielnicę z wylotówką na Warszawę. Odprowadziłam dziś rano siostrę na dworzec, pojechałam obejrzeć mieszkanie, wracałam z niego 1,5 godziny pieszo i czerpałam mikro radość z wizji, że zaraz kupię sobie bułkę i zjem ją w swoim pokoju popijając kawą, którą sama sobie kupiłam.

Pracy nadal nie mam, więc budżet mam mocno okrojony (stąd radość z zakupionej kawy). Obdzwoniłam wszystkich pośredników, jakich znam, umówiłam się na spotkanie, przejechałam się nawet na uczelnię.

Jest prawie 15:30; w planach dziś mam jeszcze jedno cotygodniowe wyjście, za uchylonym oknem słyszę jakiś stłumiony huk miasta i dwa ćwierkające ptaki.

Siedzę i jedyne, o czym myślę, to to, co teraz będzie. Co ja teraz będę robić, jak sobie zorganizuję życie bez połowy kręgosłupa, dzięki któremu przez półtora roku stałam.

No, ale co? Mam inne wyjście, niż przestać robić z siebie ofiarę i się ogarnąć?

Odpowiedź brzmi: “nie”. I tego się będę trzymać.