Skip to content

Jako, że papierem związana jestem ze światem reklamy, wiem, że seks sprzedaje (się) najlepiej. Dlatego dziś będzie o seksie. Znaczy się – o nowoczesności.

Codziennie robię sobie prasówkę obserwowanych przeze mnie serwisów. Prócz moich ulubionych stron, gdzie widzę czterdzieści dwa sposoby na zrobienie na przykład lampy ze zużytych rolek papieru toaletowego, co chwila trafiam na poradniki odkrywające przede mną tajniki „prawdziwego życia erotycznego”.

Nie posiadając własnego, albo te porady ignorowałam, albo zastanawiałam się nad tym, czy aby przypadkiem nie jestem orientacji aseksualnej, skoro nie odczuwam palącej, niczym przepełniony pęcherz, potrzeby zrealizowania swoich seksualnych potrzeb.

Bo ponoć, jak się regularnie nie ma jak, to się powinno dla higieny „coś z tym zrobić”. Bo to podstawa piramidy Maslowa i wręcz prymitywna potrzeba, a do tego największa z sił sterujących naszym życiem.

A kiedy się przestaje być singlem i się pojawia tak wiele przyjemnych tematów dla singla niedostępnych, przy porannej prasówce nagle zaczynam trafiać na statystyki. Jak, ile razy, jak długo, jaki procent zdradza, jakie jest prawdopodobieństwo, że się drugiej stronie podoba, co zrobić, aby druga osoba prosiła o więcej i jak ją sobą zniewolić. I wtedy nadchodzi niebezpieczeństwo tego, że się człowiek poczuje jak brudny kopciuch przy swoich wystrojonych siostrach.

Rewolucji seksualnej jestem wdzięczna choćby za to, że mogę sobie dzisiaj pisać tekst o tym, że seks w moim życiu istnieje, ale temu, że się seks tak okrutnie wyjałowił i poszedł w stronę cosmofilozofii, już niekoniecznie.

O ile ludzie w moim wieku mieli jeszcze okazję wybuchy hormonów przeżywać w świecie kawiarenek internetowych i czasów, kiedy empetrójkę ściągało się kilka godzin, tak ludzie dekadę młodsi mają zapewne w teorii sprawdzone wszystkie aspekty aktu seksualnego. W końcu siedzą na serwisach, gdzie rozmawia się ze sobą gifami, które na totalnym legalu zaczerpnięte są z bardzo estetycznych filmów XXX.

Po pierwsze, nie wypada nie być ciągle na głodzie. Na seks wypada mieć ochotę zawsze i wszędzie. Po drugie, ważne, żeby ten seks odbywał się już na poziomie słów, czyli (gdy się nie ma, co się lubi, to…) się uprawia sexting. Po trzecie, warto wszystko sprowadzać do seksu i o ile w anglojęzycznych krajach jest całkiem zgrabne „that’s what she said”, o tyle u nas finezji w potocznej rozmowie przeplatanej aluzjami, szukać próżno. Po czwarte, seks powinien kojarzyć się ze wszystkim, byle nie z delikatnością. Przecież słowo „bitch” sprzedaje się najlepiej, zarówno w muzyce, jak i na koszulkach, czapkach i bieliźnie. Po piąte, mam wrażenie, że nic nie jest już takim, jakim jest, bo wszędzie seks wybija się na pierwsze miejsce. Przykład? Chciałam dziś rano poczytać o gali VMA i o laureatach. Po piątym artykule o tyłku Nicki Minaj i o tym, jak scenę opanowała armia pup jej tancerek, odechciało mi się dowiadywać kto dostał statuetkę, a kto nie.

Ostatnio rozmawiałam z moimi znajomymi i przy rozmowach o babskich tematach, nieśmiało zaczął się temat seksu. Dlaczego nieśmiało? Bo rozmawiałyśmy szczerze. Że czasem się nie chce. Że czasem jest niezdarnie. Że orgazm jest jak Paryż – albo się do niego często jeździ, albo się o nim słyszało i tę wiedzę uzupełnia się croisantami i lekcjami francuskiego na komputerze. Ale Paryża, jak i orgazmu wypada chcieć doświadczyć.

Co śmieszne, gdybyśmy chciały rozmawiać na ten sam temat, ale mówić o tym, jak było super, jak bardzo satysfakcjonująco i jak dziko i że się wielokrotnie i wielokrotne… – mówiłybyśmy głośniej, otwarcie i nie byłoby żadnego wstydu.

I taki to jest paradoks – walczymy o otwartość, zmiecenie tematów tabu z powierzchni ziemi, a zakopujemy się we własnym dołku, bo wstydem jest przyznać, że nie jest tak kolorowo, jak wokół mówią, że ma być, więc się jest przekonanym, że jest źle.

Przeczytałam w „Wyborczej” fantastyczny wywiad z profesorem Bogdanem Wojciszke, który raz na zawsze rozwiał u mnie wątpliwości powstałe w wyniku przeładowania dysku informacjami o tym jak ważny i kluczowy jest seks i że to podstawa udanych związków. Otóż na seksie udanego związku się nie oprze. Romans – owszem, układ także. To, co ludzi ze sobą łączy naprawdę, to intymność.

A intymność to wbrew pozorom, wcale nie sfera seksualna, a wszystko to, co odpowiada za przyjaźń i szacunek do siebie nawzajem. To zaufanie partnerów do siebie i wsparcie w najtrudniejszych chwilach.

A potem ważna jest namiętność, która – wbrew obiegowej opinii – nie równa się seksowi. We wspominanym przeze mnie wywiadzie, profesor przetarł mi opalcowane szkła, przez które patrzyłam przez większość życia: podczas, gdy pociąg seksualny można czuć do wielu osób, tak namiętność kierowana jest w stronę jednej osoby i na niej się skupia. Skąd ta pewność? Prosty przykład: z powodu tego, że ktoś nie uprawiał seksu z kimś, kogo pożądał, nikt samobójstwa raczej nie popełnił. W przypadku nieodwzajemnionego uczucia zaś, takie przypadki są powszechnie znane.

Więc skoro nowoczesnym jest nie wstydzić się swoich podstawowych popędów, które nawet nie są tak kluczowe do codziennej egzystencji, to tym bardziej nie jest wstydem przyznawać się do prawdziwych uczuć, w których jest miejsce na bliskość, przyjaźń, miłość i namiętność.

Nowoczesność to przyznawanie się do depresji, do życiowych porażek, czy do preferencji. Może więc wreszcie czas na przyznawanie się także do tego, że oprócz dobrego seksu, jednak marzy się o tym, żeby móc z kimś się podzielić kołdrą w chłodniejszy poranek, nawet jeśli ubiegłej nocy fajerwerków rodem Grey’a nie było…?


Tekst ukazał się we wrześniowym numerze Magazyn BE.