Wczoraj zrobiło mi się jakoś przykro i głupio. A stało się tak przez jeden głupi żart, na który moja babcia i mama zareagowały kompletnie inaczej, niż się spodziewałam.
Wszystko dlatego, że mama podczas rozmowy przez telefon z babcią, chciała się jej pochwalić, że reaktywowałam moją przygodę ze studiami i że naprawdę mam zamiar zdobyć dyplom i wyższe wykształcenie.
M: Mamuś, daję ci Justynkę, bo ma dla ciebie dobre wieści!
B: O, to daj mi ją, daj!
J: Cześć babciu, co tam?
B: No, to ja się pytam co tam? Słyszałam, że masz jakieś dobre wieści dla mnie!
J: Ach, tak tak… No, bo jestem w ciąży babciu.
B: O matko! – (i tutaj radość, euforia, śmiech babci)
J: Żartowałam babciu… – powiedziałam zaskoczona – coś ty, nie jestem w ciąży. Dostałam się na studia.
B: A… aha. No, to fajnie, Justynko. Miło.
J: Ty się naprawdę ucieszyłaś, że jestem w ciąży?
B: A no pewnie, że tak! Nawet nie wiesz, jak bardzo się ucieszyłam, no, ale studia też fajne.
Kiedy skończyłam rozmowę, poczułam takie lekkie ukłucie w sercu. Tak, jakby mi ktoś coś dał i za sekundę odebrał. No bo co by się właściwie stało, gdybym faktycznie zaszła w ciążę?
Nie jestem już w wieku, kiedy posiadanie dziecka drastycznie utrudnia rozwój i przyszłość. Wykształcenie jakieś tam mam, doświadczenia sporo, jestem samodzielna, nie mam strasznych nałogów, mam stabilną pracę, cudownych znajomych oraz wspaniałą rodzinę. Nawet w najgorszym możliwym scenariuszu, mogłabym liczyć na wsparcie innych i jestem tego pewna.
Dotarło do mnie nagle, że naprawdę jestem w wieku, w którym posiadanie dzieci jest tak normalne, jak robienie prawa jazdy po 18 roku życia, czy malowanie ust, kiedy jest się nastolatką. I o ile wiem, że to najpoważniejsza decyzja w życiu, która wywraca świat do góry nogami, to z ust wielu zaskoczonych rodziców słyszałam jedno i to samo hasło:
Na dzieci nigdy nie ma odpowiedniego, ale i lepszego czasu.
Też mi się tak wydaje. Myślę ostatnio też o tym, że dzieci to niesamowita okazja do odkrycia samych siebie. Prócz ściśle egoistycznych marzeń o dziecku, takich jak leżenie razem w piżamkach i czytanie bajeczek, wąchanie wykąpanej i naoliwkowanej główki pokrytej meszkiem (o mój Bożżżżże!), wychodzenie na spacery i objaśnianie świata małemu człowiekowi, odnajduję w posiadaniu dziecka (bo nie w macierzyństwie, dlatego, że póki co, ten termin jest dla mnie kompletną abstrakcją) szansę na przejrzenie się w lustrze.
Ostatnio czytałam tekst, w którym (prawdopodobnie mój rówieśnik) Pan K. pisał o tym, że nie lubi dzieci.
Zazdroszczę innym tego, że potrafią z taką lekkością rozmawiać z dziećmi i o dzieciach. Dla mnie ta tematyka to po prostu droga przez mękę. Stresuje mnie jak cholera.
Trudno mi złapać kontakt z kimkolwiek poniżej 15 roku życia. Po prostu brakuje odpowiedniej umiejętności. Gdzieś w procesie formowania Pana K. — jeszcze na etapie tworzenia DNA moich komórek — ktoś zapomniał o dorzuceniu takiego ważnego szczegółu jak „zrozumienie młodego człowieka”. Konsekwencją tego błędu jest fakt, że po prostu nie lubię dzieci. I to na wielu płaszczyznach. Pomyślałem, że dziś jest dobry moment, żeby o tym napisać (…) Przede wszystkim totalnie nie wiem jak zachować się przy małej istocie.
Rozumiem, że można czuć się w obecności dzieci, w dodatku obcych, dość nieswojo, bo przecież nie każdy jest urodzoną mamką, która potrafi stać nad wózkiem i wysokim zmiękczonym tonem przez pięć minut opisywać „śłodziutką anatomjusię dzidziusia”, ale tak naprawdę nie ma nic trudnego w kontaktach z dziećmi.
Przede wszystkim, dziecko, to nie przybysz z innej planety, który żył wśród istot zachowujących się kompletnie inaczej, niż nas nauczono, ale to mały człowiek, którego cechują tak wspaniałe cechy, jak:
- ciekawość
- szczerość
- naiwność
- otwartość
- błoga nieświadomość.
To niezwykłe, kiedy rozmawiając z dzieckiem, szczególnie dość małym, można odkryć sposoby, w jaki postrzega i próbuje zrozumieć świat. To umiejętności, które w nas dawno umarły, bo wyparte zostały przez wiedzę, schematy, doświadczenie i postrzeganie świata w skali szarości, a nie w kolorach tęczy.
Od dzieci możemy nauczyć się ponownie tego, z jaką ciekawością i otwartością przyjmują świat. Jak bezinteresownie potrafią robić pewne rzeczy, jak cieszą ich najmniejsze, czasami kompletnie błahe sprawy.
Ostatnio byłam na urodzinach trzyletniego chłopczyka. Spośród wszystkich, niesamowicie fajnych i interesujących prezentów jakie dostał, najbardziej spodobały mu się plastikowe nożyczki w kształcie kraba i długi wałek z ciastoliny, który tymi nożyczkami sobie ciął.
Dla ciebie, czy dla mnie, mogło to tak wyglądać: wałek z niebieskiej masy plastycznej i przecinające go zabawkowe nożyczki dla dzieci. Dla niego być może było to strzyżenie, albo podcinanie długich pnączy w dżungli, albo jeszcze coś innego. Tak samo, jak kiedyś dla mnie położone na podłodze rękawiczki były fortepianem, na którym grałam koncerty dla tysięcy słuchaczy.
W każdym z nas jest jakaś cząstka dziecka, którym byliśmy. Nie mam jeszcze trzydziestki, więc póki co, przez ponad 1/3 swojego dotychczasowego życia byłam dzieckiem.
Nie lubić dzieci, to trochę tak, jakby nie lubić tych wszystkich wspaniałych cech, które musieliśmy odłożyć na półkę, by stać się „poważnymi i dojrzałymi ludźmi”. Nie lubić dzieci, to trochę tak, jak nie lubić samych siebie…
A dla wszystkich wątpiących w to, jak dziecko swoją wolnością od wszystkich zawiłości, zakamarków i drobnych druczków, które sobie sami ciągle dopisujemy do regulaminu, może pokazać dorosłym, co w życiu jest tak naprawdę ważne, mam mój ulubiony film.