Skip to content

Dorosłość

<
p style=”text-align: justify;”>
Jest ciepły marcowy wieczór, gdy wracam z dodatkowych zajęć w szkole językowej. Przygotowuję się od kilku lat do matury. Rodzice, szczególnie mama, od połowy gimnazjum mówią mi o egzaminie dojrzałości. Jej widmo mnie przeraża – mam wrażenie, że to koniec świata, po którym następuje wieczność. Sąd ostateczny, na który teraz muszę się przygotowywać chodząc na te wszystkie angielskie, wosy, korki z polskiego, francuskie, biologie i chemie. Wiem już, że nie pójdę na medycynę, bo trzeba ogarnąć jeszcze fizykę, a tej nie wcisnę w przedmaturalny plan. Boję się o tym powiedzieć mamie. Mama nie lubi rozczarowań, a ja nie lubię być ich powodem.
<
p style=”text-align: justify;”>
Więc wracam sobie z tego angielskiego, słucham muzyki. Jest po zachodzie słońca, a niebo – mimo, że ciemne – nosi jeszcze na sobie ślady zachodzącego słońca. Na tle pomazanego pomarańczowymi smugami nieba widzę jeden z kilku wieżowców mojego osiedla. Ma jedenaście pięter i skośny dach, pod którego wyższą częścią jest olbrzymie okno. 
<
p style=”text-align: justify;”>
To jedno z mieszkań dla plastyków – jako, że w PRL ktoś wyliczył, że na iluśset zwykłych obywateli, przypada jeden obywatel artystyczny, należy mu dać dom. Sztalugi, wielkie płótna, rzeźby i czego jeszcze artysta może sobie zażyczyć, zajmują sporo miejsca, dlatego plastycy otrzymywali olbrzymie dwupoziomowe mieszkania na ostatnich piętrach tych przedziwnych bloków ze skośnym dachem. 
<
p style=”text-align: justify;”>
Gapię się w to okno i wyobrażam sobie, że jestem po jego drugiej stronie. Ale nie patrzę na panoramę Zabrza, Bytomia i Rudy Śląskiej poprzecinane drogami szybkiego ruchu, ale niosę w ręku talerz z kanapkami i kubek z herbatą. Na wymyślonej kanapie przylegającej do lewej ściany od okna, leży mój chłopak i na pewno jest zmęczony po wielu godzinach na akademii muzycznej. A ja mu niosę te kanapeczki i ciepłą herbatę, żeby się posilił i żeby wypił ciepłego liptona, bo to dobrze robi na struny głosowe.
<
p style=”text-align: justify;”>
W tym wielkim mieszkaniu z wielgachnym oknem jest niewiele: kanapa, jakiś pewnie telewizor, stolik kawowy, o dziwo żółte ściany, a ja nie lubię żółtych ścian. Ale mój chłopak ma w domu rodzinnym żółte ściany, więc pewnie stąd ten kolor w moim wyobrażeniu. W lodówce mamy niewiele, bo ja nie mogę dużo jeść, a on lubi proste rzeczy, jak kanapki, albo jajecznica z vegetą, więc wydaje mi się, że zakupy spożywcze dla nas dwojga nie mogą dużo kosztować. Przynoszę mu te kanapki, gdy on ogląda Fakty. On je i mówi, że smakują. Ja spełniona oglądam tę scenkę i ani wielkie okno, ani to, co za nim, mnie nie interesuje. Potem oglądamy jakiś film, albo się razem kąpiemy i idziemy do łóżka. Uprawiamy seks i nie martwię się tym, że ktoś nas nakryje, albo – co gorsza – że on zaraz będzie musiał wychodzić, bo czas odwiedzin dobiegnie końca. Potem przesypiamy razem całą noc, a rano, gdy on bierze prysznic, robię mu śniadanie. 
<
p style=”text-align: justify;”>
Tak wygląda dorosłość.

Dzisiaj

<
p style=”text-align: justify;”>
Czternaście lat później siedzę przed wielkim monitorem, na którym powiększam obszar roboczy tekstu do 385% i wciąż widzę oba krańce strony. Uśmiecham się do siebie, bo lubię takie małe przyjemności, jak porządek na papierze. Jestem w innym mieście, wciąż w bloku, na ostatnim – choć tylko czwartym – piętrze. Nie widzę zachodzącego słońca, jeśli się nie wychylę z balkonu. Za oknem nie mam panoramy miasta, a szkoda, bo kocham takie widoki.
<
p style=”text-align: justify;”>
Nie jestem lekarką. Korepetycje z biologii i chemii rzuciłam pod koniec drugiej klasy liceum. Miałam zostać psycholożką, albo dziennikarką, ale nie skończyłam żadnych studiów. Piszę za to różne teksty, a niektóre z nich są reportażami, które się drukuje, a ludzie płacą, by je czytać. Często piszę o psychice i zdrowiu psychicznym, więc można powiedzieć, że niedaleko padł owoc od drzewa moich oczekiwań.
<
p style=”text-align: justify;”>
Wiem, które marzenia i plany są moje, a wiem, które należą do moich bliskich. O dziwo wcale tak bardzo się nie rozmijają, poza niewieloma wyjątkami. Nie marzę o tym, by być jak najdalej i jak najbardziej niezależna od rodziny, bo relacja z nią, jest dla mnie najcenniejsza na całym świecie. Najgorsze, co może mnie spotkać, to wcale nie koniec spotkania z chłopakiem, ale choroba bliskiego człowieka. 
<
p style=”text-align: justify;”>
Bliskość z drugim człowiekiem już nie jawi mi się jako hierarchiczna relacja rodzic-dziecko, gdzie rodzic jest nieomylnym wodzem bez skaz. Nie jest to także wspólny prysznic i bzykanie przed snem. Bycie z ludźmi to poznanie ich wad, słabości, blizn i życie z nimi. Wygładzanie, wzmacnianie, ale i opatrywanie miejsc bolących. To akceptacja wkurwiających cech, na które nie ma się wpływu, ale i przyjmowanie kaskady wspaniałości, których byśmy sobie sami w życiu nie dali. To jedno spojrzenie w tłumie ludzi, które powie, że czas spadać do domu. To jeżdżenie po pagórkach i zastanawianie się, czy za następnym zakrętem jeszcze w ogóle jest jakaś droga, a potem odkrywanie, że jest i to dużo lepsza, niż przed chwilą. To milczenie, godziny rozmów, śmiech, powtórzone historie, raz słyszane już legendy, wspólne piosenki i punkty zapalne. To jest nieustanny ruch, a nie napisy końcowe po finale komedii romantycznej. I to jest w bliskości najlepsze. 
<
p style=”text-align: justify;”>
Na serdecznym palcu noszę pierścionek, który otrzymałam od innego chłopaka mimo, że śniadania robię dużo rzadziej, niż bym chciała przyznać. Czternaście lat wcześniej, moment oświadczyn wyobrażałam sobie jak kulminacyjne sceny z bajek Disney’a: gdy Simba zszedł się z Nalą, Hercules zrzekł się nieśmiertelności z miłości do Megary, a John Smith chciał zostać przy Pocahontas. Moje zaręczyny odbyły się w Szwejku, a na palec wsunięto mi zrobiony z serwetki pierścionek. Zaskoczona pytaniem o to, czy zostanę żoną, przekrzykując hałas olbrzymiej knajpy, odpowiedziałam: Czy ty sobie, kurwa, robisz jaja? A potem nie potrafiłam zasnąć z wrażenia.
<
p style=”text-align: justify;”>
Nie mam żółtych ścian, bo nie lubię. Są białe, ale pojawiła się też butelkowa zieleń, granat i odcienie szarości. Mam jedenaście kwiatków doniczkowych, dziesięć różnych gatunków. Podlewam je, a niedawno kupiłam spryskiwacz i nawilżam ich liście. Kiedy wyjeżdżaliśmy na wakacje, poprosiłam przyjaciółki o regularne podlewanie. Mimo, że takie zachowanie kojarzy mi się z najwyższym stopniem odpowiedzialności życiowej i ogarnięcia, nie czuję się osobnikiem dorosłym, ze zgrozą stwierdzając od czasu do czasu, że nijak nie łapię się już w statystyki dotyczące młodzieży.
<
p style=”text-align: justify;”>
Dorosłość ma dla mnie postać kobiety w bliżej nieokreślonym wieku, ubranej w grubsze cieliste pończochy i czółenka na małym obcasie z odkrytą piętą. Pończochy przykrywa spódnicą do kolan, w którą wcisnęła bluzkę z kołnierzykiem i krótkim rękawkiem. Dorosłość w tej formie ma zgrabną figurę, ale bardzo nieatrakcyjne dłonie z kołkowatymi palcami, na których nosi sporo złotych masywnych pierścionków. Ta dorosłość zawsze ma w ręku siatkę z zakupami, a w niej jakieś bardzo nieatrakcyjne, ale najpotrzebniejsze rzeczy.
<
p style=”text-align: justify;”>
No więc nie jestem dorosła. Jestem tu i teraz, gdzie jest dzisiaj, a jutro będzie poniedziałek. A po nim przyjdą kolejne odkrycia i przełomy, które za kilka lat pewnie spiszę i ktoś, tak jak dziś, będzie mógł je przeczytać.
<
p style=”text-align: center;”>
***
<
p style=”text-align: justify;”>
Tekstu możesz także posłuchać:

 
<
p style=”text-align: justify;”>